Przejdź do treści

Róża dla Zelaznego

Roger Zelazny – Róża dla Eklezjastesa
w „Rakietowe Szlaki 1”
Solaris

Bydgoszcz, 18.06.2017

„Why?”
„Because otherwise I could not see you” Sliding – space – ages – foliage of stars – and warning heaven – stillness – and stillness deeper – stillness of anihilation – and her voice.
James Joyce – Giacomo Joyce

Zadałem sobie niedawno pytanie o odbiór literatury fantastycznej. Czy szukamy w niej tylko przygody, nawet intelektualnej? Czy szukamy także czego innego? Zachwytu nad pięknem? Czy w literaturze fantastycznej jest miejsce na piękno? Piękno opowieści, a może piękno świata? Piękno chwili, magia słów? Czy może tylko piękno intelektualnej głębi?

Nie wiem jak Wy drodzy czytelnicy, ale ja w ciągu długich lat czytania literatury fantastycznej znalazłem w niej wiele przykładów piękna. Takiego budzącego, jak napisał poeta, „krzyk (ostatni) i zachwyt (śmiertelny)”, a czasami zwykłe, poczciwe, niemodne wzruszenie!

Tu mógłbym zadać pytania, która z odmian oferuje tego piękna najwięcej i czy tak naprawdę istnieje sens w jego poszukiwaniu, zostawiając takie emocjonalne gry dla literatury mainstreamowej. Na drugie pytanie odpowiedź jest oczywista, piękno pod różnymi postaciami w literaturze fantastycznej występuje równie często, o ile nawet nie częściej, jak w każdej innej konwencji literackiej. Stawiam tę tezę nie jako aksjomat, tylko empirycznie potwierdzalny fakt! Co zaś dotyczy pierwszego pytania …nie, nie mam na myśli tylko fantasy. W gruncie rzeczy dla mnie  piękno w fantasy pojawia się obecnie(*) incydentalnie. Bogate fabuły, wielość bohaterów, skomplikowane intrygi, to nie ten rodzaj zachwytu, nie ten rodzaj wzruszenia. Literatura fantasy z biegiem czasu coraz bardziej stawała się bardzo realistyczna, bardziej realistyczna niż science fiction, jakkolwiek dziwnie to brzmi. „Cudowność” świata utworu to jedno, a „cudowność” fabuły czy postaci to drugie. Wiem, to dla wielu kontrowersyjna teza.

Zachwycające piękno i science fiction

Prawdziwy zachwyt i wzruszenie wzbudza na przykład wątek córki Reda Shoeharta w „Pikniku na skraju drogi” braci Strugackich. Piękno w science fiction? Oczywiście …i to częściej niż myślicie.

Skoro postawiłem tak śmiałą, i kontrowersyjną dla niektórych, tezę, że w literaturze fantastycznej więcej różnorakiego piękna można znaleźć w science fiction to oczekujecie zapewne jakiegoś dowodu? Mógłbym to zbyć mówiąc po prostu przeczytajcie wspomniany już tu „Piknik na skraju drogi” Strugackich, przeczytajcie ”Kwiaty dla Algernona” Daniela Keyesa, przeczytajcie …lista byłaby długa. Bo tylko empiryczne dochodzenie do tej tezy ma jakąkolwiek moc dowodową!

Dodajmy jeszcze jedno, ale ważne spostrzeżenie. Jeżeli dla kogoś science fiction to tylko statki kosmiczne, loty w kosmos, bitwy kosmiczne, ewentualnie rozważania na tak wysokim stopniu abstrakcji, że bez znajomości astrofizyki i fizyki kwantowej na poziomie uniwersyteckim lepiej nie podchodzić, to się myli i to bardzo. Science fiction militarna, space opera (to nie do końca synonimy) a z drugiej strony hard science fiction, to skrajności, pomiędzy którymi jest wiele miejsca na „zwykłą” mainstreamową część tej odmiany. To tu możemy pokusić się o poszukiwanie zachwytu nad pięknem fantastyki. Pytanie czy ona jeszcze istnieje jest bezzasadne. Istniała, istnieje i istnieć będzie! Wbrew pesymistycznym zapowiedziom ludzi wieszczących jej koniec. Chyba że miłośnicy fantasy całość włączą w końcu do swojej odmiany. Zdaje się, że nadużywanie pojęcia science fantasy było pierwszym krokiem w tym kierunku, nadużywanie bo to trochę sztuczna konstrukcja, przy odrobinie dobrej woli i odpowiednim oczytaniu w fantastyce można większość tak określanych dzieł ostro zaliczyć do jednej z tych odmian i to z przewagą science fiction. Przynajmniej moim zdaniem.

Nowofalowe piękno

Pojawienie się we wczesnych latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku tak zwanej Nowej fali  w anglojęzycznej science fiction przyniosło nie tylko zmiany w tematyce, ale także zmiany w sposobie pisania. Oczywiście Nowa Fala to zjawisko brytyjskie, ale promieniowała ona także na literaturę amerykańską. Ważne zaczęło być nie tylko co i o czym się pisze, ale także to jak się pisze. Zaczęły pojawiać się utwory, popkulturowej  przecież proweniencji, ale noszące wyraźny rys artyzmu. Prawda jest taka, że szeregi pisarzy science fiction zaczęli zasilać ludzie o wykształceniu humanistycznym. Dzięki temu poziom literacki odmiany dość znacznie się podniósł. Co nie znaczy, że mistrzów słowa nie było już wcześniej, za najlepszy przykład może tu posłużyć Jack Vance. Jakby się ktoś pytał  – dla mnie „Umierająca Ziemia” to science fiction. Ponieważ, prędzej czy później, wielu z dzieł tamtego okresu się tutaj pojawi, to na początek, tylko jedno opowiadanie stanowiące znakomity przykład głoszonej przeze mnie tezy. Nie od rzeczy będzie też wspomnieć o innych utworach przywołanego autora.

Na scenę wchodzi Roger Zelazny

Roger Zelazny był sprawcą wielu moich okrzyków zachwytu i to na różnym poziomie. Bo z innego powodu zachwyt wzbudza „Aleja Potępienia” czy „Pan Światła”, tu mamy do czynienia z połączeniem wielu różnych czynników, a z innego podane niżej przykłady.

Pamiętam moje pierwsze czytanie „Dziewięciu książąt Amberu”. Zdziwienie konstrukcją świata (to temat na osobne rozważania, bo struktura tego świata jest niepokojąca i niejednoznaczna, tak jak niejednoznaczna jest przynależność tego cyklu do jakiejkolwiek odmiany fantastyki), wartką akcją, niejednoznacznością Corwina, aż nagle nadszedł ten moment… Przejście przez Wzorzec w Rebmie, budzące się reminiscencje Corwina. Miałem wrażenie jakby autor zdjął nagle maskę jarmarcznego opowiadacza, zakładając tragiczną maskę rodem ze starożytnego greckiego teatru, a sam Corwin odrzucił maskę Arlekina, pokazując swoją prawdziwą twarz doświadczonego życiem człowieka. Bo zabrzmiały słowa:

Zobaczyłem wychudłe, obleczone papierową skórą szkielety ludzi pomordowanych w Oświęcimiu. Byłem obecny na procesie w Norymberdze. Słyszałem głos Stephena Spendera recytującego Wiedeń i widziałem Matkę Courage przemierzającą scenę podczas premiery sztuki Brechta. Patrzyłem na rakiety strzelające w niebo z takich miejsc, jak Peenemünde, Vandenberg, Przylądek Kennedy’ego, Kyzył Kum w Kazachstanie, i dotykałem ręką Wielkiego Muru Chińskiego. (…)
(…) Jeszcze jeden krok.
Wróciłem pamięcią…

Pokażcie mi utwór mainstreamowej literatury z taką, skierowaną do czytelnika, apostrofą. Czysta gra emocjami w beznamiętnie pojawiających się wspomnieniach.

Wiele razy miałem dosyć fantastyki, wiele razy mój stosunek do tej konwencji zmieniał się od miłości do pogardy wręcz i wtedy jak apò mēkhanês theós pojawiał się jakiś utwór, który przywracał moje pierwotne (od zawsze) żywione uczucie. Tak było właśnie, gdy w 1976 roku przeczytałem po raz pierwszy opowiadanie Rogera Zelaznego „Eklezjastes i róża” (takie tłumaczenie tytułu było w styczniowym numerze „Literatury na Świecie” z tamtego roku). Emocji i zachwytu nie da się tłumaczyć, to trzeba przeżyć. Oczywiście proszę pamiętać, że to mój zachwyt i moje emocje. Każdy ma swoje emocje i zachwyty, to nie jest przecież własność uniwersalna tylko osobista.

Próba wyrażenia emocji z mocnym spoilerem, ale inaczej tego wszystkiego powiedzieć się nie da…

Nagle znalazłem się w świecie poezji, przeznaczenia, przemijania i nadziei. Połączonej z miłością i żalem wykorzystanego człowieka. Ziemski poeta, jako przepowiadany zbawca marsjańskiej cywilizacji. Świat ziemskich i marsjańskich świętych ksiąg. Zelazny tym razem nawiązuje, z jednej strony bardzo pośrednio przez marsjańską Księgę Locara, do Bhagawadgity, a tak naprawdę do Biblii, do Księgi Koheleta.
Ten Mars z jego ginącą wskutek bezpłodności matriarchalną cywilizacją, marsjańska kobieta wbrew sobie przychodząca do naszego bohatera, bo nie wierzy w przepowiednię, która jednak się spełnia – zachodzi w ciążę.
I on broniący nienarodzonego dziecka, w sposób mu najbliższy, tłumaczący ad hoc na marsjański ceremonialny (święty) język Księgę Koheleta. Wygrywa?
I tak i nie!
Dziecko będące nadzieją narodzi się, tylko…
Tylko jemu już nic do tego. Rola Wybrańca Bogów skończyła się. Dziewczyna (kilkusetletnia, według naszej miary czasu) potraktowała go jako rozpłodowego samca, nie wierząc nawet w powodzenie tego poświęcenia.
A on? On recytował jej Rilkego, przyniósł wyhodowaną sztucznie różę, kochał…

…Zaprawdę to osobliwe, nie przebywać już odtąd na ziemi,
wyuczone zaledwie porzucić zwyczaje,
różom i innym odrębnie obiecującym rzeczom
nie dawać znaczeń…

<Rainer Maria Rilke – Elegie duinejskie>

Cóż za najnowszym przekładem Księgi Koheleta można powiedzieć: przemijanie nad przemijaniem; wszystko przemija.

…i wyć do okrutnego Marsa!

A Wy drodzy czytelnicy, macie jakiś utwór science fiction budzący w Was zachwyt, poczucie piękna, utwór dla którego warto czytać naszą ulubioną literaturę? Jeśli nie science fiction to?


(*)  14.01.2020 Wybaczcie figurę retoryczną. Piękno w fantasy zdarza się częściej niż się różnym mainstreamowym znawcom śniło. Tylko kilka przykładów z naszej literatury. Opowiadania Agnieszki Hałas „Rytuał piasku” i „Pod skórą” , Marty Kładź-Kocot „Wyspa okrutnych snów” i „Żołnierz i pustelniczka”, czy „Babel z moich snów” Alicji Janusz budzą we mnie podobne emocje. Co nie znaczy, że zapominam o naszym science fiction, tu z ostatnich lat „Zwierciadło w dziurce od klucza” Marty Magdaleny Lasik i „To nie ja stwarzam światy” przywołanej już Marty Kładź-Kocot (niech mi autorka wybaczy, ale to jest science fiction).

15 komentarzy do “Róża dla Zelaznego”

  1. Poruszę kilka kwestii, nie wiem, czy i w jaki sposób są one powiązane z wpisem powyższym, ale w moim poczuciu są.
    Co do fantastyki: mam dość stereotypowe podejście/ rozumienie, które wyraziłeś (pozwól, że zacytuję):
    „Dodajmy jeszcze jedno, ale ważne spostrzeżenie. Jeżeli dla kogoś science fiction to tylko statki kosmiczne, loty w kosmos, bitwy kosmiczne, ewentualnie rozważania na tak wysokim stopniu abstrakcji, że bez znajomości astrofizyki i fizyki kwantowej na poziomie uniwersyteckim lepiej nie podchodzić, to się myli i to bardzo. :Czyli mylę się bardzo. To nie z przekąsem napisane, broń Losie z ironią, tylko stwierdzenie faktu. Errare humanum est.
    2. Im jestem starsza tym, literaturze fantasy stawiam coraz wyżej poprzeczkę. I tu nie chodzi tylko (chociaż również) o świadomość czytelniczą, ale o to, że tutaj, ja już o tym pisałam, na tym blogu, również, chodzi o to, że w fantasy, widać, dla mnie o wiele bardziej niż w innych gatunkach, że autor[k]a ma warsztat, świadomość pióra (i władzę nad nim) oraz wiedzę (która musi być interdyscyplinarna). Np w Poezji można być zauroczoną osobą jednym okresem, ileż to wierszy powstało odwołujących się do starożytnej Grecji, albo makaronizmów ile jest naćkanych w prozie? A tu jednak tak się nie da. Znaczy, oczywiście, że da, bo dzisiaj można wydać nawet mierne książki, a i czytelnicze gusta są różne, jak wiadomo (vivat różnorodność!).
    Można szybko zdemaskować miernot[k]ę w fantasy.
    3. Nie jestem jakoś bardzo oczytana w tym gatunku/ czy w tych gatunkach, ale niezmiernie imponuje mi powyższe umiejętne połączenie trzech wyżej wymienionych składników.
    4. I niebezpieczeństwa też w fantasy/ sf. są różne, np opowieść, często rozpisana jest na więcej niż jeden tom, dlatego też więcej nie zawsze znaczy lepiej/ piękniej etc.
    5. To nie SF, ale w „Wiedźminie” po prostu uwielbiam język, jego strukturę, chropowatość , zawikłanie postaci, chociaż chyba „muszę” sobie go odświeżyć, bo nie wiem, czy po latach, nie patrzyłabym na budowanie postaci, inaczej. Trylogia husycka mi nie podeszła. Ale jak wiesz, ja zaczynam kilka razy… 🙂 Cieszę się, że napisałeś na ten temat. Rozpacz i zachwyt pisała Szymborska, a ja napiszę rozpatrz i zachwyt i rozpacz. 🙂

    1. Na skutek totalnego wymieszania odmian, czytelnicy stracili „świadomość” bycia science fiction czy fantasy. Obie odmiany są bardzo szerokie tematycznie, a teraz się je spłaszcza przez stereotypy. To temat na dyskusję tylko muszę do niej dojrzeć, czasowo 😉

  2. Generalnie, Andrzeju, znów się podpisuję wszystkimi mackami pod większością z tego, co zostało tutaj napisane (przy okazji, skłoniłeś mnie do odświeżenia sobie Amberu).

    Twoja uwaga o pięknie jest kluczowa dla zrozumienia wartości wielu utworów. Kwintesencjonalnym dziełem, ukazującym problem, mogłaby być tutaj właśnie Umierająca Ziemia Vanca, którą wspominasz (ta pierwsza oczywiście). No bo, powiedzmy sobie szczerze, nie ma u Vance’a ani śmiałych intelektualnych idei ani jakiejś szczególnie głębokiej problematyki moralnej, filozoficznej, psychologicznej (czy jakiejkolwiek innej), ani eksperymentalnej formy, etc., a jednak czytając Umierającą Ziemię nie mam wątpliwości, że obcuję z dziełem wybitnym. Skąd więc ta wybitność wynika?
    Ano z walorów estetycznych tych tekstów właśnie. Z języka, z melodii, z poezji, frazy. Z ich… no właśnie… piękna.

    A teraz polemika;)
    Wydaje mi się, że stosujesz tutaj bardzo redukcjonistyczne (i niesprawiedliwe) rozumienie fantasy. Nie zrozum mnie źle – Twoje uwagi z 3 paragrafu są ze wszech miar trafne i też mógłbym się pod nimi podpisać. Tak długo trafne, jak odniesiemy je do tasiemcowych cykli Eriksona, Jordana, Abercrombiego, Sandersona, Martina i im podobnych. Ale fantasy (bez względu na to, jak staralibyśmy się ją zdefiniować) to nie tylko ten najnowszy trend (którego też zresztą szczerze nie znoszę). To również (a może przede wszystkim) klasyka – Tolkien, Le Guin. Patricia McKillip i jej poetyka zagadek w Mistrzu Zagadek z Hed. Peter S. Beagle i jego poetycka baśniowa fraza w Ostatnim jednorożcu albo smakowita Faulknerowska narracja w Pieśni Oberżysty. Do pewnego stopnia Stephen Donaldson. Vance właśnie (dla mnie to jednak w większym stopniu fantasy niż SF, pomimo pretekstualnego umiejsowienia akcji „w dalekiej przyszłości” – po prostu, patrząc holistycznie, postaci, konwencje, przywołane archetypy, język bardziej nawiązują do fantasy właśnie). Również (z naszych autorów) Sapkowski, Brzezińska (czytałeś Wody Głębokie jak Niebo?) czy Anna Borkowska (Gar’Ingawi Wyspa Szczęśliwa).

    Zapewniam Cię, że wymienieni powyżej autorzy i ich utwory oferują równie dobre powody do (estetycznych) zachwytów co teksty SF o których wspominasz we wpisie.

    1. Ale wiesz, ten tekst jest do pewnego stopnia prowokacją 😉 Bo piękna w fantasy jest wiele, chociażby u tych autorów, których wymieniłeś, ale ono gdzieś zniknęło… W nowej fantastyce, bo trudno teraz o „czyste” odmiany, dominuje właśnie realizm(?) do spółki z horrorem.
      Chciałem przede wszystkim pokazać, że w science fiction też jest miejsce na poetyckie uniesienia, mówiąc odrobinę górnolotnie 🙂 Czy może, podobnie jak w fantasy, było…
      Tak szczerze? Gdybym napisać miał kontrwpis o pięknie w fantasy to jako przykład wybrałbym właśnie „Wody głębokie jak niebo”! Miejmy nadzieję, że zapowiadany powrót Anny Brzezińskiej przyniesie coś równie wspaniałego. No i właśnie to jest ciekawe, jesteś kolejnym facetem ( w tym ja też) , który pochlebnie wyraża się o prozie Anny Brzezińskiej. Jak na ponoć mocno „sfeminizowaną” fantastykę to niezły wynik 😉
      No i pojawiłeś się jako „jeździec wyrzutów sumienia” bo z tych pozycji, które wymieniłeś nie znam Patrici McKillip.
      Przy okazji, to że WL nie wydaje żadnego wznowienia „Gar’Ingawi …” to co najmniej zastanawiające, nie uważasz?
      Acha, a Tolkien to u mnie zupełnie osobna historia, czytałem „Władcę…” przypadkowo, zaczynając od drugiej części, naszukałem się potem kompletu. No dobrze to było dawno, dawno temu (1972/73), pojęcie „fantasy” i to takie inne to tylko u Lema w „Fantastyce i futurologii” było, to sobie jakoś to ustawiłem jako epos w wydaniu fantastycznym, co jest trochę pleonazmem, bo eposy są fantastyczne. No i do dzisiaj mój ukochany „Silmarillion” ma miejsce, nawet jeśli nie fizycznie, obok Eddy czy Kalevali 🙂

  3. Krótko w punktach, bo zaraz mnie żona znowu zagoni do roboty;)

    1. Uznaję, że osiągnęliśmy w tym momencie zasadniczo konsensus;)
    2. Nic o powrocie Brzezińskiej nie słyszałem? No bo te rzeczy, które w nowej serii WL mają się ukazać to wznowienia… Swoją drogą, to ciekawe, ale Wody zdecydowanie wolę od Twardokęska. Kwestia poetyckiej zwięzłości?
    3. „Kwestia Gar’Ingawi” to dla mnie (smutny) symbol naszego rynku i szerzej stanu świadomości czytelników fantastyki w Polsce. No bo mamy dzieło które konstruuje świat pod względem oryginalności i ontologicznej konsekwencji unikalny w skali światowej a mało kto to w ogóle czytał. Czemu nie wznawiają? No właśnie – teraz był przecież świetny pretekst żeby to zmieścić w tej nowej serii WL. Zakładając, że nie chodzi o żadne komplikacje z prawami autorskimi, to myślę że zadecydował pragmatyzm rynkowy. Wydawnictwo zakłada (pewnie słusznie), że by się nie sprzedało. No bo w kraju, gdzie każdy nowy Abercrombie idzie jak świeże bułeczki, a przerwano wydawanie najnowszego cyklu Le Guin czy drugiego Covenanta Donaldsona, to wysoce prawdopodobne. Nawet Umierająca Ziemia Vance’a – absolutna klasyka, a o ile dobrze kojarzę, dopiero niedawno Sedeńko, głos sumienia polskiego rynku to wydał – ale niskonakładowo, w normalnej księgarni nie kupisz.
    4. Mistrza Zagadek z Hed przeczytaj koniecznie, mag kiedyś wydał w serii Andrzej Sapkowski poleca.
  4. Mamy takie, mamy! Takie 451 stopni Fahrenheita Bradbury’ego. Przeczytałam to na jednym oddechu, a potem jeszcze raz powoli, wracając do kolejnych fraz, bo czyste piękno emanuje ze zdań tworzących tę historię.

    A po przeczytaniu komentarzy, to czuję, że znów mi się rozrasta lista „chcę bardzo przeczytać” i co robić? Swoją drogą czuję też potrzebę odświeżenia sobie „Mistrza zagadek z Hed”, bo po latach mniej więcej siedemnastu od przeczytania nie zostało mi po nim w głowie zupełnie nic… Tylko wrażenie, że pierwszy tom bardzo mi się podobał, a kolejne wrażenie to rozmyły.

    1. Bradbury i jego język… Znasz „Kroniki marsjańskie”? Pisane w takim jakimś archaicznym stylu, gdzie science fiction jest trochę pretekstem. Tam gdzieś spod literek widać Lovecrafta i spółkę z dawnych lat. No i dużo poezji, czy może poetyckiego widzenia świata. Podobno ma być, kiedyś w Magowych Artefaktach 🙂

      1. Mam „Kroniki…” na półce we własnej biblioteczce… jedna z tych, co to – kupiłam, zapomniałam przeczytać… OK. Będą następne, zaraz po „Mieście i gwiazdach” Clarke’a, co je czytam właśnie, bo się spalę ze wstydu.

  5. No z kronikami jest chyba jednak ten problem, że po polsku to jednak IMHO nie to (w przeciwieństwie np. do Pieśni Oberżysty Petera Beagle’a, którego przekład Nicpana jest naprawdę świetny). Bradbury popełnił też kupę innych nostalgicznych opowiadań niby SF (znaczy SF w takim samym sensie jak kroniki), ale też chyba w ogóle nie przetłumaczone….
    W sumie też mnie za nostalgia za SF i klasyką wzięła, muszę pogrzebać na półkach…

    1. Bo on tak pisał, że w zasadzie to tylko określenie fantastyka pasuje 😉 Patrzyłem na zapowiedzi Artefaktów i tam jest dużo „nowych” rzeczy. Z drugiej strony to jego pisanie, pomieszanie wszystkiego z wszystkim, jak najbardziej pasuje do tego co się teraz dzieje 😀

  6. Pingback: Tydzień Blogowy #45 – Wielki Buk

  7. Pingback: Usłyszałem głosy …1597 – Szkice Kruczym Piórem

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d bloggers like this: