Bydgoszcz, wtorek, 20 marca 2012
Science fiction czytam praktycznie od zawsze, od kiedy jako ośmiolatek znalazłem w komórce u dziadka stare numery „Przekroju” z Obłokiem Magellana Stanisława Lema w odcinkach. Bajka była tak wspaniała, że postanowiłem sprawdzić: primo jak prezentuje się w całości (większości odcinków brakowało), secundo czy więcej jest takich bajek. Były…
Od tego czasu czytałem wszystko, z etykietą fantastyka naukowa co wpadło mi w ręce, co było o tyle utrudnione, że w bibliotekach dla dzieci były oczywiście tylko wybrane pozycje, a takiego Lema, to mi pani w księgarni nawet raz sprzedać nie chciała, bo cytuję z pamięci „to literatura dla dorosłych jest”…
Przy okazji nie mogłem się doczekać, w odróżnieniu od większości moich rówieśników, kiedy wreszcie pojawi się fizyka. Tu nastąpiło pewne rozczarowanie, fizyka na lekcjach była zupełnie inna, niż ta w większości książek science fiction. Oczywiście autorzy znajdowali różne wybiegi, a to pojawi się jakiś genialny fizyk i matematyk, który rozwinie twórczo myśl Einsteina i wszelkie podróże z prędkościami nadświetlnymi, tudzież podróże w czasie będą możliwe. W najlepszym przypadku nauczymy się jakoś oszukiwać naturę. I już…
W końcu, już jako starszy trochę osobnik (szkoła średnia) przystałem na to, że to konwencja w końcu. Wszystkie występujące tam nad- pod- zero- przestrzenie są OK!, gdyby bohaterowie mieli przemieszczać się z planety A na planetę B w odległym układzie gwiezdnym, czy też innej galaktyce z prędkościami dopuszczalnymi przez naukę to żadnych Imperiów i tym podobnych by nie było no i co z takim na przykład Paulem Atrydą (Diunę czytałem jednak później), no co… No i zawsze zostaje Stanisław Lem i kilku innych pisarzy nie łamiących zbytnio praw fizyki, a zresztą Lem tyle smakowitych kąsków podrzucił był w Fantastyce i Futurologii. Czytałem dalej, zaglądając od czasu do czasu do literatury bardziej fachowej, ale znudziło mi się odkrywanie różnic, czasami bzdurnych totalnie, pomiędzy Science a tą science co to jest powiązana z fiction, pomijając drobny fakt, że trzeba by zajrzeć do oryginału za każdym razem, bo…
Tłumaczenia, o to coś, co wykryłem trochę później. Tłumaczyć może każdy? Nie! Odkryłem szokujący fakt, że nawet poprawne sformułowania z oryginału stają się potworkami językowo-znaczeniowymi w niektórych tłumaczeniach. Nie tylko te naukowe. Ulica czy miasto – wszystko jedno, miliard czy bilion (amerykański, brazylijski) kto by to rozróżniał… Lepiej podyskutować o tym, czy Fremeni mogą być Wolanami, czy tam odwrotnie! Wykazywałem więc daleko posuniętą obojętność, ceniąc piękno(?) języka tłumaczenia, ponad zgodność – do pewnego stopnia oczywiście. I to się na mnie zemściło.
Ad rem – ładnych parę lat później (1991) sięgnąłem po dawno oczekiwane polskie wydanie Kontaktu Carla Sagana. Pierwsze wydanie to trzeba wyraźnie zaznaczyć, pomijając milczeniem wydawcę i tłumacza(?).
Wiedziałem, że to science fiction, ale wiedziałem też, iż autorem jest Carl Sagan. Co znaczy, że bzdur żadnych nie powinno być w tej powieści. Podszedłem jednak do czytania, jak to do fantastyki, lekko można powiedzieć. Tytuł pierwszego rozdziału brzmiał „Liczby transcendentalne”, znajomo jakoś, chociaż byłem pewien, że o żadnych liczbach transcendentalnych nie słyszałem. Ale cóż to w końcu science fiction. No i doczytałem do momentu gdy główna bohaterka opowiada jak poznała owe nieszczęsne liczby.
W głowie postała mi wtedy dosyć dziwna myśl, „…a, to o to chodzi, jak śmiesznie ci Anglosasi nazywają liczby przestępne.”
Następne myśli były skierowane pod moim własnym adresem i debilowaty tuman było najłagodniejszym z określeń. Pewnie, że brzmiało znajomo, w końcu po angielsku liczby przestępne to transcendental number, o czym wiedziałem przecież. W tłumaczeniu znalazła się prymitywna kalka językowa (nie jedyna zresztą), fizykę potraktował „tłumacz” podobnie, czyli powypisywał kompletne bzdury, taka frekwencja radiowa to niezaprzeczalny przebój! O nieszczęsnych bilionach/miliardach nie wspominając.
Książka w tym wydaniu nie nadaje się absolutnie do czytania i z prawdziwym Kontaktem Sagana nie ma nic wspólnego!
Nie przestałem czytać fantastyki, ale od tego czasu patrzę, oprócz nazwiska autora oczywiście, także na nazwisko tłumacza.
Do tego wpisu sprowokowało mnie poniższe zdarzenie.
Szukałem po półkach pewnej książki (matematycznej) gdy nagle natknąłem się, gdzieś z tyłu na teczkę, a w niej wypięte ze środka „Fantastyki” powieści. No tak, szukałem ich mało skutecznie jakiś czas temu…
Szukana książka stała wcale niedaleko. Ciekawe. Pomiędzy mną a moimi książkami istnieje od lat pewna niepisana umowa, one stoją/leżą jak chcą, a ja wiem gdzie co znaleźć, mniej więcej…
W teczce na wierzchu była mikropowieść Kima Stanleya Robinsona Ślepy geometra (The Blind Geometer). Od razu pojawiły mi się w myślach tagi związane z tym utworem: twierdzenie Desarguesa, niewidomy matematyk, kobieta i afera szpiegowska, wreszcie n-wymiarowe rozmaitości. To dziwnie brzmiące sformułowanie to realnie istniejący w matematyce byt. Zacząłem się głośno śmiać, a że byłem w domu tylko z Klarą i Zuzią (kotki, których własnością jesteśmy), to panny paczały na mnie lekko dziwnie (otwieracz do puszek zwariował?).
Śmiałem się, bo szukałem książki dla kolegi z pracy, a właściwie dla jego córki i była to Analiza na rozmaitościach Michaela Spivaka.
Następna myśl dotycząca Ślepego geometry była taka – dobrze, że tłumaczył to Piotr Cholewa, bo może byśmy mieli w środku n-wymiarowe kolektory/różnorakości/nie wiem sam już co. W końcu manifolds można przetłumaczyć na wiele sposobów!
„miliard czy bilion (amerykański, brazylijski) kto by to rozróżniał…”
Wrrr… jak ja tego nie cierpię. A zdarza się nagminnie, zwłaszcza w telewizji. W książkach trochę rzadziej. Za to ostatnio sobie oglądam serial, poniekąd popularnonaukowy (choć może bardziej edukacyjny?), w którym przez prawie cały pierwszy sezon konsekwentnie mylono jeżozwierza z ursonem. Dobrze, że jednak ktoś w końcu zauważył, że co prawda po angielsku potocznie oba zwierzaki nazywają się tak samo, ale jednak dzieli je ocean…
Oraz: czytałeś może analizę tłumaczenia „Marsjanina” Weira?
Hm, a to drugie tłumaczenie „Kontaktu” jest lepsze od pierwszego? Bo ja tak od dłuższego czasu siedzę i czekam, aż ktoś tę książkę porządnie przetłumaczy.
Drugie tłumaczenie jest lepsze.
Analizę tłumaczenia „Marsjanina” czytałem i nie ukrywam, że zrobiło mi się trochę lepiej. Bo miałem wrażenie, że jestem jakiś głupawy nie mogąc się połapać w tej książce. Odpuściłem sobie czytanie…
Dobrze wiedzieć, może się skuszę (albo poczekam aż mi w jakiejś dizajnerskiej serii klasyki fantastyki wydadzą, o!).
Też myślałam, że głupia jestem i nie rozumiem. A to tłumacz nie rozumial. Szkoda. Ciągle żałuję tego „Marsjanina”, którego moglibyśmy dostać, gdyby przełożył go ktoś kompetentny.
Mnie w tym wszystkim irytuje najbardziej to, że spore część czytelników jest bezbronna wobec podobnych wpadek, o ile nie jest to jakaś oczywista potwora. Jeśli ktoś zna dobrze angielski, to wyłapie kalki. Jeśli ktoś do tego tłumaczy (niekoniecznie literacko), to wyczuli się na niektóre częste błędy. Jeśli ktoś ma wiedzę z danego zakresu, to wyłapie bzdurę. Bardzo dużo tych „jeśli”. Bolesne jest też to, że bardzo duża część tych błędów wynika z lenistwa – zwłaszcza w czasach dzisiejszych. Dam przykład ze swojej działki – ostatnio jako korektor napotkałem „adult stem cells” przetłumaczone jako „komórki macierzyste osób dorosłych”. Brak podstawowej wiedzy połączony z niechęcią do jakiekolwiek sprawdzenia własnej pracy.
Masz rację. Bo czytając polski przekład, dajmy na to Wattsa, muszę wierzyć tłumaczowi, biologia to nie moja działka, co wiem to moje, ale tekst Wattsa jest hard…
Z drugiej strony jest zwykłe niechlujstwo językowe i niestety dotyczy to naszego pięknego języka 😉
No, a ten przykład u góry (w komentarzach), pisałeś o tym nieszczęsnym „Marsjaninie” też u siebie, porażka… Zacząłem czytać i dałem sobie spokój, tam nic mi nie pasowało do siebie, a wkoło same pochlebne recenzje???
Te „adult stem cells” to nawet mają hasło w anglojęzycznej Wikipedii, dobrze jak kto się uprze z polskiego hasła też wydedukuje jak one się nazywają po polsku 😀