David Brin – Stare jest piękne
Zysk i S-ka
Ten wpis przyszedł na świat w pewne lutowe popołudnie w 2014 roku praktycznie z niczego (wiadomo z głowy). Na innym blogu. Po paru poprawkach ukazuje się także tutaj. Jego styl jest właściwy dla mojego „tamtego pisania” – to wyjaśnienie dla zaskoczonych.
W 1984 roku, po sukcesie wydanej rok wcześniej powieści „Gwiezdny przypływ” (Hugo, Locus, Nebula) David Brin robi sobie przerwę w pracy nad dalszymi częściami cyklu Wspomaganie i pisze powieść „Stare jest piękne“ (The Practice Effect).
Należę do osób, które cieszą się, z tej przerwy! Ta powieść stanowi bowiem wspaniały przykład przygodowej science fiction, opartej na przewrotnym pomyśle i do tego pełna jest niesamowitego i równie przewrotnego humoru. Właściwie to od pierwszych stron na twarzy pojawił mi się uśmiech, momentami zaczynałem nawet głośno się śmiać, co przy lekturze książek science fiction nie jest zjawiskiem częstym. Bo też zmieścić w jednej powieści (opowiadania to trochę inna sprawa) pomysł, przygodę, akcję, jakże poważne przecież, i doprawić to dawką sytuacyjnego, niegłupiego humoru to wyższa szkoła pisania. Po prostu popkultura w najlepszym wydaniu.
Na zachętę krótka wycieczka w świat powieści. Właściwie zaczyna się banalnie, bo pewien czarnoksiężnik czuje się odsunięty od swojego powołania. Dennis Nuel, bo tak się nazywa nasz bohater, jest fizykiem rzeczywistości, dokładniej rzecz biorąc doktorem fizyki, do tego specjalistą, dodajmy jednym z najlepszych, od zevatroniki. Tyle tylko, że zamiast zajmować się swoim ukochanym efektem zev, pracuje nad sztuczną inteligencją. Też z sukcesami, bo oto najnowszy model rozmawiał z nieświadomym człowiekiem aż sześć i pól minuty zanim został zdemaskowany… Hmmm… sukces niewątpliwy. A wszystko, przez to, że zmieniły się władze Saharańskiego Instytutu Technologicznego i Dennis został zastąpiony na kierowniczym stanowisku w laboratorium zevatroniki, przez innego doktora fizyki, który był „dobry, bo swój”. Czy nowy był dobrym zevatronikiem tego nie wiemy, acz wątpię.
Kilka słów wyjaśnienia. Nie powiem Wam, na czym polega efekt zev, zevatronika, bo dokładnie nie wiem, autor zapomniał napisać. Co robi to i owszem. Pozwala na kontakt, jak najbardziej fizyczny, ze światami anomalnymi, alternatywnymi, czy też równoległymi, jak zwał tak zwał. Gdzie one są to też dokładnie nie wiadomo. Choć pod sam koniec to się trochę wyjaśni, Proszę pierwsza zachęta do czytania! W każdym razie na początku, przynajmniej dopóki Dennis kierował laboratorium, to połączenia pokazywały w najlepszym przypadku jakąś purpurową mgłę, a nie nieznany, dziewiczy ląd, na którym można dumnie postawić stopę odkrywcy, a może nawet i dwie.
Cóż krótko powiem jeszcze, że zevatroniczne badania Dennisa były jednak udane, współrzędne wyznaczone przez niego prawidłowe, co doprowadziło do kontaktu z prawdziwym światem. Czego jednak odsunięty geniusz, dodajmy wyjątkowo leniwy geniusz, nie wiedział. Ta wiadomość spadła na niego jak grom z anomalnego nieba, bo zaproponowano mu powrót w chwale do laboratorium. Nie, nie dlatego, że zaczął być „swój”, tylko taki drobiazg, otóż w tamtym świecie coś się było zepsuło. To znaczy nie świat się zepsuł, tylko mechanizm powrotny w urządzeniu służącym to teleportacji (czy jak to tam nazwać?). Potrzebny był jeleń fachowiec co się tam przeniesie i naprawi. No i któż jest w końcu najlepszym fachowcem, prawda?
Też bym się zgodził. Przenieść się do świata równoległego? Natychmiast.
Czego jeszcze dowiedział się nasz geniusz przed wyprawą? Tego, że w tamtym świecie żyją zwierzęta. Nawet je widział, żywe. Zwierzęta o biochemii identycznej z ziemskimi zwierzętami. No i poznał Chochlaka. Takie zwierzę stamtąd, powiedzmy, że o dosyć oryginalnym wyglądzie. Stąd nazwa jaką mu sam Dennis Nuel nadał. Oprócz oryginalnego wyglądu Chochlak miał pewną znaczącą cechę charakteru, był nieprzewidywalny i momentami dość uciążliwy (taki eufemizm). Co nie przeszkadzało, że panowie się z lekka zaprzyjaźnili, czy może raczej zostali dobrymi kumplami…
Tu kilka słów o tłumaczeniu. Ten Chochlak to się nie dlatego tak nazywa, bo przypomina ozdobny wzór z płytek chodnikowych, tylko dlatego, że wygląda jak skrzyżowanie chochlika z fińskich podań z prosiakiem. W oryginale to on jest „the pixtolet”, bo „pixie”+„piglet”. Samo zev i zevatronika, to „ziev” i „zievatronics”. Pochwalić należy tłumacza, że zgrabnie wybrnął, bo zievatronika byłaby nazwą lekko powalającą…
Nie zdradzając zbyt wiele powiem, że przygoda Dennisa w tamtym świecie była jednak wspaniała, uwieńczona jeszcze miłością i ręką księżniczki na dodatek. Choć się nie zanosiło początkowo, oj nie! Otóż jak już startował do nieznanego świat, wyekwipowany przez swojego ziemskiego rywala w najbliższym sklepie wielkopowierzchniowym, czyli najtaniej w najgorszy chłam, dowiedział się od niego, że tam jest nie coś nie tak z zasadami termodynamiki. To tak na pocieszenie chyba. No i było… Co nie znaczy, że Dennis od razu wpadł na to co jest nie tak, jego geniusz przysypiał chyba dość często z powodu lenistwa i przegapił początkowo dziwne, trzeba przyznać, sygnały. Na przykład uczucie, że mu jego „kolega inaczej” wcale nie kupił chłamu tylko markowe wyposażenie. Chociaż ta wiara to chyba efekt przemęczenia połączonego z głęboką naiwnością. Co nie znaczy wcale, że wyposażenie nie stawało się jakby lepsze czy doskonalsze z czasem. Przy okazji jego kumpel Chochlak odszedł stąd i …zniknął razem z pewnym robotem.
Niestety dla zrozumienia o co naprawdę chodzi muszę w ramach spoilera powiedzieć o efekcie zużycia, który jest jądrem tej opowieści. Jak wiadomo, w naszym świecie jak się jakiejś rzeczy używa, to ona się zużywa. Tam odwrotnie – efekt zużycia polega na tym, że rzecz ta staje się doskonalsza i bardziej funkcjonalna! To jest dopiero pomysł, prawda? Cóż cywilizacja, bo są tam ludzie i jest cywilizacja, oparta na takim efekcie różni się jednak dosyć radykalnie od naszej.
Z jednym wyjątkiem, rzeczy organiczne, na przykład żywność, nie podlegają takiemu efektowi zużycia, tylko zużywają się normalnie po naszemu. No cóż, żeby ulepszyć wino, dosyć podłej jakości, to czarnoksiężnik Dennis (tak go jakoś postrzegano) po prostu pędził z niego bimber, to znaczy brandy, przepraszam.
Co z tą księżniczką? Cóż musiałbym za dużo zdradzać, ale trochę… Dennis, jako człowiek pomysłowy, potrafił udoskonalać samo zużywanie. To wbrew pozorom nie taka prosta sprawa. Otóż zużywanie musiało być celowe, nie da się zużyć kawałka drewna w samolot. Bycie samolotem to jednak trochę skomplikowana sprawa, a poza tym trzeba wiedzieć, co to jest samolot. Czyli oni tam nie potrafili zużyć jakiejś prymitywnej konstrukcji, a od takich się rozpoczyna, w coś czego nie znali, a Dennis znał wiele różnych urządzeń, o których oni nie mieli zielonego pojęcia. Cóż takie nowatorstwo to tylko magia mogła być, czyż nie? Druga ważna sprawa, to odwracalność procesu zużycia. Przedmiot nieużywany wracał do bardziej prymitywnej postaci. Owszem można było zatrzymać ten proces, uczynić udoskonalenie stałym, ale… Potrzebna była moc posiadana przez członków pewnego ludu. Mieli oni nie tylko większą zdolność zużywania, ale potrafili też „zamrozić” ten proces, niestety kosztem swoich sił życiowych. Dosyć okrutne prawda? Księżniczka pochodziła z tego ludu. Dla niej spotkanie z czarnoksiężnikiem, obładowanym całą masą nieniszczących się przedmiotów było szokiem, bo tylko ostatni skurw…, a za takiego zaczęła uważać Dennisa, mógł poświęcić zdrowie a być może życie wielu jej pobratymców dla takich błahostek jak niektóre jego gadżety. Skąd mogła biedaczka wiedzieć, że to nasze ziemskie trwałe, no powiedzmy tak sobie, wyposażenie?
Teraz na koniec jeszcze bardziej, mam nadzieję, rozpalę Waszą ciekawość. Księżniczka zaczęła w końcu trochę ufać Dennisowi. A od momentu jak niespodziewanie przyleciał Krenegee, który zdawałoby się bez sensu krążył po świecie z pewnym robotem, i usiadł jak zwykle na ramieniu Dennisa, byli przecież kumplami, prawda?, to się w ogóle narobiło. Obecni najpierw prawie zemdleli, a potem zaczęli mamrotać jakieś religijne formułki. Okazało się, że Dennis z bonusem w postaci Chochlaka na ramieniu to musi być KTOŚ! Co? …a Krenegee! No to nazwa Chochlaka po ichniemu.
Jeżeli zaczynacie mieć mnie dosyć, chcecie wiedzieć skąd tam nagle jakiś robot się wziął, czy księżniczka była księżniczkowata, dlaczego oni tam mówili mniej więcej po angielsku, co tak właściwie robi tam ten Krenegee, gdzie i kiedy jest ta cała planeta, to…
…po prostu przeczytajcie. Polecam z czystym sumieniem. Ciekawa i dobra rozrywka!
Andrzej „Kruk” Appelt
#Fantastyka #Science Fiction #Klasyka #Andrzej
O, ja to nawet kiedyś w bibliotece widziałam. Nawet mi ręka drgnęła, ale okładka przekonała mnie, że to jakaś futurystyczna część jakiegoś cyklu o której nie mam pojęcia, więc z drżenia ręki nic nie wyszło.
A tu się okazuje, że to takie fantasy w scifi szatkach.
Tylko ta księżniczka mnie martwi. W książkach z tego okresu zawsze martwi mnie księżniczka.
To jest rasowe science fiction! Cienia fantasy nie ma. Na upartego to można powiedzieć, że się o hard ociera 😉
Księżniczka jest OK! Bardzo ogarnięta dziewczyna, nie jest księżniczkowata 😛
Niezły pomysł, niezła realizacja, dużo humoru 🙂
Qrcze, jakoś nigdy do Brina nie potrafiłem się przekonać. Ale po tej recenzji to zaczął mi zaciągać zgoła Moressym 😉
Muszę poszperać.
Z zupełnie innej beczki (czyżby „Szkot na koniu”?): dobrze mi się Twojego bloga czyta. Czuję się tak… swojsko.
Akurat ta powieść jest nietypowa dla Brina, lżejsza i pełna humoru. Chociaż to science fiction pełną gębą 😉 Cykl „Wspomaganie” jest trochę rozwlekły, jak na space opera przystało, „Listonosz” w zasadzie postapokalipsa. Niby lubię, a jednak z drugiej strony brakuje jakiejś iskry szaleństwa.
Dzięki za dobre słowo 🙂
Ja zaś Brina nie czytałem nic… No chyba, że gdzieś w odmętach wakacyjnego intensyfikowania bibliotecznego, ale raczej bym pamiętał. Do mnie przemówił głównie ten humor, gdyż humor i science-fiction to zdecydowanie zbyt rzadkie połączenie.