Bydgoszcz, 11.11.2015
Edgar Rice Burroughs – Księżniczka Marsa
Solaris, Galaktyka Gutenberga [54]
Tak jak miejsce narodzin nic nie mówi o tym, jakim się to dziecko stanie, tak miejsce pierwszej publikacji nie mówi nic o jakości dzieła literackiego. Ciekawym jest przypisywanie różnym archetypowym bohaterom w miarę skromnego, czy wręcz podłego miejsca narodzin. Co oczywiście miało podkreślać, na zasadzie kontrastu, ich wielkie późniejsze osiągnięcia. Czy tak to działa w wypadku literatury? Nie wiem, stwierdzenia „No proszę, drukowane w gazecie a nawet da się czytać, …a nawet ludzie czytają, , …a nawet mówią, że literatura.” niesie w sobie duży ładunek zazdrości i pewnej pogardy. Tak …powiedzcie to Dickensowi, Conan Doyle’owi czy Sienkiewiczowi. Oczywiście krokodyle łzy salonów tamtych czasów nad upadkiem literatury, bo to teraz w różnych podłych miejscach, gazetach i to codziennych na domiar złego się drukuje, są przejawem i zazdrości i zawiści. Do tego ta wzgarda, bo dla kogo to oni piszą. Co ciekawe książkowe wersje tych samych utworów przyjmowane były też bardzo ambiwalentnie. Bo z jednej strony to już, przynajmniej teoretycznie, literatura była, ale o jakimś podejrzanym, mimo wszystko, pochodzeniu. Zostawmy estetów i krytyków z ich problemami. Czytelnicy dokonali swojej oceny i odpowiednio za to zapłacili.
Na przełomie XIX i XX wieku nadszedł czas magazynów literackich. Zwykle miesięczników, ale to nie reguła. Początkowo były to też miejsca podejrzane, dla mas (masowe można rzec – ze względu i na ilość czytelników i nakład) i kto też tam drukował, no jacyś drugorzędni. Czyżby? Pisarze dostali miejsce do publikacji, o jakże ważnej gratyfikacji finansowej nie zapominając. Współpraca owocowała dalszym rozwojem, za obopólną korzyścią. Potem zaś ci najwięksi dawali coś jeszcze, swoje nazwisko, swoich bohaterów. Bo jeśli powiem na przykład The Strand Magazine to większości stanie przed oczami Sherlock Holmes, skojarzenie – tak to tutaj pisał Conan Doyle! Nie tylko on, ale pewnie jego wszyscy pamiętają, a przecież byli jeszcze inni autorzy: Agatha Christie, Rudyard Kipling czy Herbert George Wells.
Jak na tym tle wygląda fantastyka? Bardzo podobnie. Choć pytanie zawiera pewien błąd. Wyróżnia literaturę fantastyczną. Oczywiście taka literatura istniała, ale świadomość odrębności tej konwencji już niekoniecznie. Na samoświadomość fantastyki, a w zasadzie jej niektórych odmian, nadchodził dopiero czas. Pisząc samoświadomość mam na myśli to, że zarówno autorzy jak i czytelnicy wyraźnie zaczęli oddzielać „swoje” odmiany od reszty literatury. Mówiąc odrobinę ahistorycznie, fantastyka była wtedy immanentną częścią popkultury i wcale nie wybijała się na niepodległość.
Dlaczego odrobinę ahistorycznie? Określenie popkultura, czy też kultura popularna nie funkcjonowało jeszcze wtedy, pojawiło się w latach czterdziestych dwudziestego wieku. Wtedy mówiło się o kulturze masowej. Tyle tylko, że określenie kultura masowa miało (ma) w zasadzie pejoratywne zabarwienie. Popkultura ma wydźwięk co najmniej neutralny, często pozytywny. W żadnym przypadku nie należy traktować bycia dziełem popkulturowym jako synonimu szmiry czy kiczu. Grafomania pojawia się tak samo często wśród literatury „wysokiej” co „niskiej” i nie oszukujmy się, wśród tej pierwszej trudniej ją wykryć.
To dopiero miało nadejść. Przy czym ciekawą rzeczą jest jej obecny powrót do mainstreamu popkulturowego. Wiąże się to prawdopodobnie z ponownym wymieszaniem odmian. Co za tym idzie, albo można tworzyć sztuczne podgatunki, albo stwierdzić po prostu – to jest fantastyka. Ze szkodą dla takich odmian (genres) jak science fiction, fantasy czy weird fiction. Tu muszę zastrzec, że stwierdzenie „czytam fantastykę” uważam za wyjątkowo nieprecyzyjne.
Chłopaki Burroughsa
W 1912 roku na łamach pulpowego The All-Story Magazine światło dzienne ujrzało dwóch bohaterów E. R. Burroughsa Tarzan i John Carter. Potem dołączyli do nich jeszcze, w 1914 roku David Innes (magazyn nazywał się już wtedy The All-Story Weekly), a w 1932 roku „czwarty do brydża”, czyli Carson Napier, tym razem na łamach Argosy. Co łączyło tych czterech panów? Otóż łączyły ich niezwykłe przygody, dodajmy w niezwykłych miejscach. Afryka, Mars, wnętrze (jądro) Ziemii Wenus! Sól literatury popularnej – przygoda. Sól fantastyki – przygoda! Do tego wyrazisty bohater. Cóż więcej trzeba do szczęścia? Czasami odnoszę wrażenie, że zapominamy o pierwotnej potrzebie czerpania z literatury po prostu radości. Rozrywkowa rola fantastyki nie jest niczym złym. Bycie utworem popkulturowym nie deprecjonuje jego wartości literackiej. Przygoda, także intelektualna, leży u podstaw fantastyki, obok niezwykłości (fantastyczności) świata przedstawionego. Któż bardziej niż niezwykły bohater (może być niezwykle ciekawy świata) nadaje się do przeżywania niezwykłych przygód, ku naszej uciesze. Chłopaki Burroughsa są właśnie tacy. To oni, obok dżentelmenów (nie zawsze, nie zawsze) Wellsa są przodkami wielu postaci literatury fantastycznej. Popatrzmy bliżej na jednego z nich.
Pod Księżycami Marsa
W 1912 roku czytelnicy The All-Story mieli okazję śledzić losy niejakiego Johna Cartera. Pomiędzy lutym a lipcem ukazała się tam w odcinkach powieść „Under the Moons of Mars”, której autorem był wspomniany wyżej Edgar Rice Burroughs. Niedługo potem, w roku 1917 powieść doczekała się książkowego wydania. Tym razem już pod tytułem znanym do dzisiaj „A Princess of Mars”.
Posłuchajmy co sam bohater tej powieści mówi o sobie:
Nazywam się John Carter, jednak bardziej jestem znany jako kapitan Jack Carter z Wirginii. Gdy Wojna Domowa dobiegła końca stwierdziłem, że posiadam kilkaset tysięcy bezwartościowych dolarów (konfederackich), stopień kapitana kawalerii w armii, która już nie istnieje i jestem sługą kraju, który znikł wraz z nadziejami Południa.
Ale to tylko część prawdy o nim…
Jestem bardzo starym człowiekiem – sam nie wiem ile mam lat. Być może sto, może więcej. Nie potrafię powiedzieć, gdyż nigdy nie starzałem się tak, jak inni ludzie. Nie pamiętam również swojego dzieciństwa. Jak daleko sięgnę pamięcią zawsze byłem mężczyzną lat około trzydziestu. Wyglądam dzisiaj tak, jak wyglądałem czterdzieści i więcej lat temu, a mimo to wiem, że nie będę żył wiecznie, że któregoś dnia przyjdzie po mnie śmierć, ta prawdziwa, po której już się nie zmartwychwstaje.
Ten odrobinę niezwykły dżentelmen z Południa pewnego dnia znalazł się na Marsie. Powiedzmy jasno, w sposób przypadkowy, właściwie to nie wiadomo jak. Tu powtórzę to co często mówię – portal magiczny nie różni się prawie niczym od transportera zero-przestrzennego. Ten co w niego wpada i tak zwykle nie wie jak to-to działa. Widać takie było jego przeznaczenie.
Mars, Czerwona Planeta, Barsoom! Czy te nazwy nie stanowią odzwierciedlenia naszych tęsknot? Za przygodą, w obcym świecie, ani za blisko, ani nie za daleko? Księżyc? Księżyc jest odrobinę banalny, wzdychać pod Księżycem to jedno, a łazić po nim to drugie. Postęp astronomii wyraźnie podpowiadał, że powietrza tam się nie uświadczy a takie terraformowanie to trwa raczej długo.
No dobrze, w niektórych filmach trwa około kilku minut. Ja takie filmy omijam raczej z daleka.
A Mars to już czekał gotowy, z powietrzem, z kanałami pełnymi wody i jakąś starą cywilizacją jako bonus (może być upadła, artefakty także mile widziane). Całkiem spory marsjański kawałek z tortu science fiction byśmy wykroili. W każdym razie John Carter na taki Barsoom trafił, na swoje szczęście. Na Marsa naszych tęsknot!
Nie oszukujmy się, autor potraktował Johna Cartera łagodnie. Dodał mu trzy cechy dające niezły handicap. Po pierwsze nasz bohater był inteligentnym, wykształconym i elastycznym umysłowo człowiekiem (co świadczy także o jego mądrości), po drugie ziemskie pochodzenie zapewniło mu dość niezwykła sprawność fizyczną, po trzecie wreszcie odkrył u siebie zdolności telepatyczne. Warto wspomnieć jeszcze o jednym. John Carter posługiwał się swoim kodeksem etycznym. Może dzisiaj odrobinę niepoprawnym, ale bardzo przydatnym. Był dziewiętnastowiecznym dżentelmenem w każdym calu! To bardzo cenne, nie miał mentalności najemnika czy konkwistadora.
O samych przygodach kapitana Jacka wspomnę raczej krótko, bo nie chcę psuć Wam przyjemności z czytania. Samotny bohater, rzucony w nieznany, obcy (choć momentami bardzo podobny do naszego) świat walczy o szacunek, zaszczyty, przyjaźń, miłość księżniczki, nie tracąc przy tym tego co najważniejsze – samego siebie, czy może szacunku do samego siebie. Tak, tak, to co tygrysy (tak sobie myślę, że tygrysice też) lubią najbardziej. W tle jego przygód obce rasy (wielokolorowe), nieznane cywilizacje, wielkie wojny. Napisane to wszystko prosto, ale nie prostacko. Rasowa powieść przygodowa. Czy nasz bohater zdobędzie to co chce? Przy czym nie mówię tu o władzy, John Carter chce raczej zdobyć swoje miejsce w tym fantastycznym, z jednej strony prostym, z drugiej zamkniętym w tradycyjnych konwenansach społeczeństwie (społeczeństwach)?
Wypada wspomnieć jeszcze o cywilizacjach marsjańskich. John Carter przybywa na Marsa (Barsoom w marsjańskim języku) w schyłkowych wiekach rozwoju jego cywilizacji. Ku swemu zdumieniu znajduje tam istoty posługujące się techniką. Nawet jeśli na to nie wyglądają. Pierwsi, których spotyka, Zieloni Marsjanie dziwnie przypominają swoim wyglądem Orków ze świata „Warcraft”, pomijając jedną parę kończyn więcej. Ich wyposażenie, szczególnie broń, stoi na wyższym poziomie niż wszystko znane Carterowi z Ziemi. Potem dowiaduje się, że Marsjanie posługują się nieznanym mu promieniowaniem uzyskanym z rozszczepienia światła słonecznego (to uproszczenie oczywiście, doczytajcie) do różnych celów, a to do napędu latających pojazdów (statki i okręty też mają latające, a co?), a to do produkcji powietrza. To ostatnie zastosowanie jest kluczowe dla istnienia życia na Marsie. Produkcja powietrza powiecie? Wiem, wiem, znacie, czytaliście …tu i ówdzie. W każdym razie to Burroughs wynalazł maszyny produkujące powietrze. Pomimo zagrożenia rozpłynięciem się marsjańskiej atmosfery, plemiona i rasy Marsjan toczą ustawiczne wojny, w zasadzie każdy z każdym. Każdy pretekst jest dobry, kolor skóry też. Najważniejsza wydaje się obrona własnych jaj przed obcymi.
Nie wspominałem? Marsjanie są jajorodni. Ci przypominający do złudzenia ludzi, Czerwoni Marsjanie też! No i proszę mnie nie pytać jak to z tą miłością Johna Cartera i tak dalej… Autora pytajcie.
Tyle tylko, że Mars jest, jak wspomniałem, światem schyłkowym. Jest technika, ale nie ma technologii, nowych technologii. Jest odtwórstwo, ale brakuje rozwoju.
Czy przybycie Johna Cartera coś zmieni? Ode mnie oczekujecie odpowiedzi? Przeczytajcie!
Kanały na Marsie i inne historie
Marsjańskie kanały to romantyczna historia. Bliska każdemu, kto interesuje się historią nauki. Szkoda, że ich nie ma, prawda? Nie wdając się w głębsze rozważania, powiedzmy tylko, że astronomowie przełomu XIX i XX wieku „odkryli” na Marsie formacje zwane powszechnie kanałami. Wymieńmy tu tylko jedno nazwisko, Włoch Giovanni Schiaparelli. Uważał on, że kanały są naturalną formacją, co świadczy o istnieniu rzek, wody, powietrza etc. To jedna strona kanałów. Była oczywiście i druga. Amerykański astronom-amator Percival Lowell uważał kanały za przejaw inżynierii wodnej mieszkańców Marsa! Czyli poszedł o krok dalej, sugerując istnienie na Czerwonej Planecie inteligentnego życia. Zanim zaczniecie się podśmiewywać wyjaśnijmy coś sobie. Powell traktował to jako naukową hipotezę. To że był astronomem-amatorem wcale nie znaczy, że był kompletnym dyletantem. Lowell z wykształcenia był matematykiem, absolwentem Harvardu, którą to uczelnię ukończył z wyróżnieniem! To w ufundowanym przez niego obserwatorium ostatecznie potwierdzono istnienie Plutona. Niestety kilkanaście lat po jego śmierci. Przez ostatnie lata życia Powell zajmował się właśnie poszukiwaniem tajemniczej Planety X.
Zostawiając tych panów z ich kanałami spójrzmy na to, co właściwie oni narobili. Przecież „nurt marsjański” w literaturze science fiction to pośrednio ich zasługa! Nie będę wymieniał wielu pozycji, bo ani je wszystkie znam, ani mam tyle miejsca na blogu. Kilka znaczących wczesnych pozycji: „Wojna światów” Herbert George Wells, „Kroniki marsjańskie” Ray Bradbury, „Piaski Marsa” Arthur C. Clarke …tu możecie wyliczać swoje skojarzenia.
Ja wspomnę jeszcze tylko o jednej noweli. Oczywiście Stanisław Lem, oczywiście „Ananke”! To najpiękniejszy hołd jaki w literaturze złożono kanałom Marsa. Znowu jak mantrę powtórzę swoją opinię – twórczość Stanisława Lema trzeba czytać i znać. Bez tego Wasze pojęcie o science fiction jest co najmniej niepełne (nie chcę używać mocniejszych słów)!
Czytajcie Burroughsa, oni też czytali
Powtórzę, co już pisałem. „Księżniczka Marsa” to wspaniała przygodowa science fiction! Powieść, a właściwie cykl godny czytania. Czy się zestarzała? Wbrew pozorom nie aż tak bardzo. Co jest oczywiście skutkiem jej przygodowej natury. Przygody się nie starzeją!
Szukanie odwołań do dzieł literackich w innych dziełach literackich jest zadaniem trudnym. Czasami mam wątpliwości czy nie nadinterpretuję pewnych fragmentów, czy wrażenie – „autor czytał to co ja” – nie jest przesadzone, wiadomo fantastyka pełna jest odwołań, ale wcale nie znaczy to, że piszący świadomie odwołuje się do konkretnego utworu.
Czasami sprawa jest oczywista. Każdy kto czytał marsjańskie opowiadania Stanleya G. Weinbauma („Odyseja marsjańska”, „Dolina marzeń”) nie ma wątpliwości, że Twil, kanały, maszyny produkujące powietrze prowadzą nas prosto na Barsoom Burroughsa!
Tu z kolei mam wątpliwości i to duże. „Aelita” Aleksieja Tołstoja (1923) podobno zainspirowana jest twórczością Wellsa, ale niektóre fragmenty wykazują jakieś podobieństwo fabularne (na przykład motyw końcowy, tęsknota za Marsem, za kimś na Marsie) z „Księżniczką Marsa”. Tołstoj mógł ją znać…
Kończąc wpis i tropienie odwołań, ostatni, mój ulubiony przykład. Nawet jeśli się mylę, to nie przyjmuję tego do wiadomości! Pamiętam swoje pierwsze czytanie tej znakomitej powieści, to już dwadzieścia lat minęło… Zbliżałem się powoli do końca, podniecenie towarzyszące mi przy tej lekturze od samego początku stawało się coraz większe. Nagle, jak iluminacja, dotarło do mnie wrażenie, ba pewność, On czytał „Księżniczkę Marsa”! Wspomina o niej – awaria maszyn produkujących powietrze! To nic, że sabotaż, to nie o to chodzi, chodzi o awarię maszyn produkujących powietrze! Zrobiło mi się jakoś dziwnie, Mistrzowie też czytają klasykę! Oczywiście, po tym poznaje się przecież prawdziwych Mistrzów!
Jeden z wielkich – Robert Silverberg, jedna z wielkich powieści – „Zamek Lorda Valentine’a”!
Akurat ostatnio z Kubą rozmawialiśmy o „Księżniczce Marsa” i o Johnie Carterze i o tym, ile tytułów muszę jeszcze nadrobić z sci-fi, bo ewidentnie okazało się, że science fiction to gatunek, zaraz po horrorze, najbliższy mojemu sercu 😀 I zabawne, że o kanałach na Marsie też rozmawialiśmy 😀
Świetny tekst! Tytuł, który muszę poznać – nie ma innej opcji.
Bardzo podobała mi się Twoja myśl, że często deprecjonuje się prozę pisaną dla zwykłej radości i przygody. Odnoszę nawet wrażenie, że w tradycji anglosaskiej jest dużo więcej luzu w traktowaniu literatury rozrowykowej i tak zwanej „wysokiej”. U nas nabuchodonozory różne utrzymują, że jak czytelnik się nie wymęczy setnie podczas lektury, to czyta chłam, niewarty poświęconego mu czasu.
Ciekawe są też rozważania o gatunkowaniu literatury, zwłaszcza tej fantastycznej. Moje obserwacje prowadzą do wniosku, że obecnie najciekawsza literatura powstaje w miejscu krzyżowania się tak zwanych gatunków, na pograniczu, w miejscu stykania się konwencji, a najlepiej kompletnie te konwencje ignorując.
No i znakomita nota – jak zawsze 🙂
Dzięki za uznanie 🙂
Ba Anglosasi 😉 Przecież Mark Twain, jego Tomek i Huck, to z jednej strony rozrywka czystej wody, ale też niesamowicie przenikliwy obraz amerykańskiej prowincji 🙂 Spójrzmy na kryminał noir! Chandler, Hammett pokazali tam prawdziwy obraz wielkomiejskiej Ameryki lat czterdziestych i pięćdziesiątych.
Co ciekawe w fantastyce okresu Złotego Wieku też gdzieś tam w tle mamy obraz Stanów tamtego okresu 🙂
To jest literatura 🙂
Można się przecież cofnąć jeszcze bardziej i spojrzeć np. na Szekspira. Teatr w tamtym czasie był w sporej mierze rozrywką dla plebsu, a wyrósł z obwoźnych sztuk moralizatorskich wystawianych z okazji Bożego Ciała.
Zawsze bawi mnie nostalgiczne wychwalanie czasów minionych, wyświęcanie ich. Wtedy też było mnóstwo zwyczajnych czytadeł, mnóstwo prostej rozrywki dla wszystkich. I tak samo – zawsze było mnóstwo osób biadolących nad upadkiem obyczajów, młodzieży, sztuki itp. itd.
No a teatr lalkowy? „Punch and Judy” i Święto Majowe w Covent Garden. Pięknie nawiązał do tego Aaronovich w „Rzekach Londynu”! Popkultura wiecznie żywa 🙂
Johna Cartera warto poznać 😉 Ciekawy facet. …i tu gryzę się w klawiaturę, bo cokolwiek powiem to spoiler będzie. Czekam na Twoje wrażenia 🙂
Hm, nad lekturą tej książki zastanawiałam się, odkąd poszłam na ekranizację o wdzięcznym tytule John Carter. Sam film bardzo sympatyczny – taki typowo przygodowy (ale filmowcy nawet nie zająknęli się o jajorodności księżniczki.;) Swoją drogą, dałoby się to rozwiązać w sumie nawet bezboleśnie – w końcu tutaj tylko poród jest problemem (bo z tym, co zwykle o kilka miesięcy poprzedza poród zawsze można rozprawić się na modłę stratrekową). Wystarczy, żeby skorupka twardniała dopiero na powietrzu.;)) no i trochę bałam się, że oryginał jest zbyt zramolały, żeby czytać go z przyjemnością. Więc twierdzisz, że nie jest?:)
Też jestem piewca przygody. Znaczy, tak konkretnie to twardo obstaję przy tym, że powieść ma opowiedzieć jakąś historię. Kropka. W głównym nurcie, niestety, ta historia coraz częściej albo w ogóle nie istnieje, albo jest bardzo pretekstowa. Pełnokrwiste opowieści znajduję już (prawie) wyłącznie w fantastyce (bo nie czytuję kryminałów. Ale jak kto czytuje, to tam też znajdzie).
Hm, co do samych cywilizacji i zielonych Marsjan, to trochę zabiłeś mi ćwieka, bo film pokazał to inaczej. Znaczy zieloni przypominali orków, ale skrzyżowanych z avatarowymi Naavi, no i byli stylizowani właśnie na takie barbarzyńskie ludy pierwotne. Technika (ta upadająca, oczywiście) pozostawała w rękach człekokształtnych mieszkańców Marsa… i trochę to smutne, patrząc przez pryzmat tego, co piszesz o książce. Bo wychodzi na to, że autorzy uznali, że obdarzenie wynalazkami kogoś innego niż białych ludzi jest niehalo. (względnie uciekam w jakieś dziwne dygresje)
I w sumie wobec odkrycia ciekłej wody na Marsie kilka tygodni temu, cały koncept kanałów nabiera nowego powabu (raczej fabularnego niż naukowego, ale my przecież właśnie o fikcji literackiej rozmawiamy?:))
PS. Jak powiedziałby mój Luby – żyjemy w Matrixie. Od tygodnia chodzi za mną tematyka marsjańska, a Ty tu jeszcze z taką notką a wyskakujesz.;)
Popatrz, popatrz, a Olga z Wielkiego Buka napisała, że właśnie Mars za nimi chodzi i John Carter też 🙂 Musi prorok jakiś jestem, czy inny jasnowidz…
Nie chcę spoilować. A filmu nie oglądałem, jakoś nie chciałem się rozczarować. No ale kilka spraw.
Zieloni Marsjanie skojarzyli mi się z orkami przez wywinięte kły. W książce mają trzy pary kończyn. Owszem techniki używają głownie Czerwoni, ale Zieloni mają znakomitą broń palną, no i potrafią walczyć z teoretycznie lepiej wyposażonymi Czerwonymi. W ogóle Zieloni mają taką wojskowo-klanową strukturę, ale dzikusami nie byli na pewno.
Te jajka to oni składali niewielkie, rosły dopiero w specjalnych inkubatorach. Carter coś tam wspominał o inkubatorze przy okazji swojej Pani 🙂
No co, w końcu to science fiction 😀
Pingback: Tydzień Blogowy #27 | Wielki Buk
Wiem, że to jest łańcuszek, wiem, że nie wszyscy gustują, zwłaszcza z tzw. Poważnych Blogerów/ek, ale mimo to ryzykuję i zapraszam: https://5000lib.wordpress.com/2015/12/02/1611-liebster-raz-dwa/
Jeżeli się zdecyduję, to na drugim blogu 🙂 Wybacz. Unikam LA-podobnych.
Kto Ci powiedział, że jestem poważny? 😉
Tak myślałam, ja czasami biorę udział dlatego, że nie mam szpalty bocznej z blogami odwiedzanymi. I to taki rodzaj może nie rekompensaty, ale rodzaj dystansu do siebie, wielu blogerów/blogerek z tzw. wyższej półki unika LA… 😉
Ja nie jestem z żadnej półki, ja jestem niszowy… i dobrze mi z tym 🙂
Zwał jak zwał, znaczenie to samo, nie spierajmy się o pryncypia.
Jak mi się uda sensownie literki połączyć (w tym drugim miejscu) to Ci dam znać w komentarzu 🙂
Spokojnie, nie spieszy się. Bądź wola Twoja. ;p
A ja mam prośbę, zupełnie obok tekstu, co sądzisz o „Ziemiomorzu”, warto polecić młodym dorosłym?
Warto 🙂 Dorosłym dorosłym też 🙂
Dzięki za odpowiedź, mógłbyś coś więcej napisać?
Musiałbym cały wpis popełnić 🙂
Na razie będę posiłkował się wpisami Agnieszki, na razie do pierwszych czterech tomów:
http://mcagnes.blogspot.com/2016/01/ziemiomorze-czarnoksieznik-z.html
http://mcagnes.blogspot.com/2016/02/grobowce-atuanu-ursula-le-guin.html
http://mcagnes.blogspot.com/2016/02/ziemiomorze-najdalszy-brzeg-ursula-le.html
http://mcagnes.blogspot.com/2016/03/ziemiomorze-tehanu-ursula-k-le-guin.html
Dodam tylko, że tam jest głębia, którą widać po lekturze wszystkich części. Omnibus ma tę zaletę, że wymusza takie czytanie. W zasadzie jest pewna wskazówka pozycjonująca czytelników. Dla konserwatystów pierwsza trylogia, dla reszty cały sześcioksiąg 🙂 Pośrednie lektury nie mają sensu, albo trzy, albo całość.
Dzięki, ja się z chęcią zapoznam, szykowałam na prezent, ale przyznam, że mnie też kusi mocno, bo z jednej strony lubię fantasy, bardziej niż fantastykę. Próbowałam czytać pierwszy tom, ale bardzo opornie mi szedł, tyle, że z Wiedźmiem miałam taką przygodę ze zaczynałam trzy razy nieskutecznie,za czwartym wsiąknęłam tak, że wszystkie części przeczytałam w tydzień. I szczerze tęskni mi się za takim (nie naiwnym) uniwersum, a o Ziemiomorzu bardzo różne krążą opinię, a ponieważ do Twojego zmysłu recenzenckiego mam zaufanie, stąd pytanie.
To wpisy Agnieszki są jak najbardziej dla Ciebie. Ona miała ten sam problem 😉
To jest wspaniałe uniwersum, jedno z najwspanialszych w historii fantasy, klasa sama dla siebie.
Dodajmy, że Ursula Le Guin jest feministką i to widać w trzech ostatnich tomach, ale jej feminizm nie jest ideologiczny, a bardziej antropologiczny. Nie przeszkadza a pomaga. Cudowna kreacja. Sam „Czarnoksiężnik z Archipelagu”, w znakomitym przekładzie samego Stanisława Barańczaka, to arcydzieło!!! Może poza tytułem, gdzie zgubiło się Ziemiomorze, w oryginale „Wizard from Earthsea”. Stanisław Lem bardzo cenił tę powieść, on, który fantasy nie znosił (Tolkiena uważał za nudziarza)!
Ja? Ten cykl stoi u mnie wysoko, bardzo wysoko (wyżej od Tolkiena) 🙂
No chyba czytasz w moich myślach, albo uważnie czytasz mój blog (nie no żarty na dowolnie wybrany bok). Trylogia Tolkiena stoi u mnie baaardzo nisko (jedna rzecz, że nudzi, druga, że jest dla mnie płytka) w odróżnieniu np do życia pisarza. A polecasz bardziej audiobooki czy wersje analogową (papierową). No, nie ma co, nie tyle mnie zachęciłeś, co mi narobiłeś smaku, a z notkami Agnieszki się zapoznam. Coś czuje w czcionce i kościach, że lektura Ziemiomorza to kwestia czasu…
No wiesz? Czytam Cię regularnie, od pewnego czasu. Tolkiem musiał być wcześniej, poszukam. Bo „Lód” Dukaja na przykład znalazłem 😛
Tolkien to moje zauroczenie z czasów młodego dorosłego, wygrzebałem w bibliotece, no dawno, miałem osiemnaście lat, a „Dark Side of the Moon” miała się ukazać za rok 😉 Lubię do dziś, ale jazda archetypami jaką uprawiał trochę była toporna… W zasadzie jako jego opus magnum uważam „Silmarillion” bo to jest wielka książka!
Papier, papier… Jestem nieobiektywny, bo audio u mnie odpada, jeśli chodzi o tekst. Czytam, z wyjątkiem jakiś prostych opowieści, na trzech poziomach, no nie potrafię inaczej, to moje przekleństwo, przyplątało się kiedyś (o czym zresztą popełnię za niedługo tekst, ale na drugim blogu, wrzucę link tu w komentarzu) i tak mam. Słuchając nie ogarniam tych innych poziomów. To znaczy pierwsze dwa poziomy są oczywiste, jak to u świadomego czytelnika: dosłownie i co autor tak naprawdę chciał powiedzieć 😉 Ten trzeci to jakieś dziwne rejestrowanie inspiracji, motywów, szczegóły świata przedstawionego, umiejscawianie gdzie i kiedy, jakiś szerszy kontekst… Domyślam się, że wiele osób tak czyta, przecież nie robimy tego świadomie, ale w audio to umyka… W słuchawkach to proszę bardzo, ewentualnie muzyka, ale jakaś obojętna, tak by nie „przykryła”książki.
Wiem, wiem, I dziękuję, że czytasz mnie regularnie. 🙂 Teraz już piszę p o w a ż n i e. Tolien był zafascynowany religią katolicką, np domagał się odprawiania mszy po łacinie i głosno zwykł protestować gdy tego odmawiano. Zresztą, jego życie naznaczone było przez religię, wychowywał go ksiądz, który zabraniał mu kontaktów z kobietą Jego Życia, ktoś doniósł, że raz spotkali się w kawiarni i już musiał przysięgać, że nie spotka się z nią do osiągnięcia pełnoletności. Także nie dziwi fakt, że literaturoznawczynie i -znawcy doszukują się w Trylogii odwołań do Biblii. Całe życie Tolkiena było fascynujące, wraz z podróżą do Afryki, gdy ledwo nauczył się chodzić, matka w zamian za miłość, niepełnioną, zdecydowała się porzucić rodzinę pochodzenia, która się jej wyrzekła (religia) no, ale to wszystko pewnie wiesz… O „Lodzie” ledwie wspomniałam, co dziwne, podobała mi się melodia powieści, (nie przepadam za rusycyzmami) najbardziej podobała mi się podróż koleją transsyberyjską, i zwroty akcji. Mity krążą o Silmarillionie, a ta jeszcze przede mną, (a wiesz, że w tą pozycję bardzo duży wkład miała Żona Pisarza? Pewnie wiesz…). Przyznam, że zniechęcona jestem bardzo, ale nie uprzedzona, po lekturze Trylogii, ba, do niej też podchodziłam jak do jeża i bodaj, przeczytałam dopiero po „Wiedźminie”. Swoją drogą, czytałam inne trylogie Sapkowskiego i tylko Saga o Wilku przypadła mi do gustu.
No właśnie, więc jednak tekst. Teraz „Ziemiomorze” jest dostępne w jednym tomie. Aha, zaczełam czytać „Fionavardzki Gobelin” i srodze się zawiodłam.
Guy Gavriel Kay (nota bene mój rówieśnik 😉 ) był początkowo pod wpływem Tolkiena, co i nie dziwota bo współpracował z Christopherem Tolkienem przy redakcji „Silmarillion”. „Gobelin”, co stwierdzam z przykrością, się po prostu zestarzał.
Co do Tolkiena. Mam bardzo ambiwalentną postawę bo kocham i widzę wady. To był długo mój numer jeden, a potem dorosłem 😉 Nie lubię porównywać, bo jego twórczość jednak stoi dla mnie trochę obok.
Jeden z moich ulubionych brytyjskich pisarzy ostatnich lat, China Miéville, bardzo brzydko się o nim wyraża: „the wen on the arse of fantasy literature.” Tyle tylko, że nie jest to tak jak się u nas czasami sugeruje, że nie chce się porównywać z Tolkienem (niby ze strachu), tylko dlatego, że uważa konserwatyzm Tolkiena już za reakcjonizm 😉 Cóż, u nas nawet to powiedzenie krąży w wersji „wesz na tyłku”????? Polski idiom, podobnie jak angielski, mówi o wrzodzie (wen)?.
Któż to jest China Miéville? Tu wpis na anglojęzycznej wiki, bo u nas raczej skromnie https://en.wikipedia.org/wiki/China_Mi%C3%A9ville
Cóż gruntownie wykształcony antropolog, specjalista od stosunków międzynarodowych z PhD i do tego marksista, to nie jest coś co da się tak łatwo przełknąć… Jakoś w UK i USA nie mają z tym problemów, nawet do Royal Society of Literature go przyjęli 😉
To jest polecenie, jeżeli nie odstrasza Cię jawna lewicowość Chiny to czytaj „Dworzec Perdido”, „Miasto i miasto” (z mottem ze „Sklepów cynamonowych” Bruno Schulza) i „Ambasadorię” (to akurat science fiction) 🙂
Guy Gavriel Kay swojego czasu był mi bardzo polecany. Dlatego skusiłam się na „Gobelin” i utknęłam gdzieś w drugim tomie (mam wydanie zbiorcze) wiem o jego pracy i zauroczeniu Tolkienem i współpracy z Christopherem Tolkienem przy redakcji Silmarillionie – i to mnie nie zniechęciło, ale niestety utknęłam. Dlatego mi też się skojarzył przy okazji naszej wymiany zdań. Wracając jeszcze do Tolkiena, to właśnie on (abstrahując od spraw wiary) wydaje mi się płytki, może lepiej napisać jednowymiarowy, tam w zasadzie się tylko idzie… I idzie, potem (to znaczy) gdy już się dojdzie) jest szybka akcja, postaci także jednowymiarowe. Język- tu w zasadzie nie mam skojarzeń, poza tym, że (o ile się nie mylę) jest wydanie polskie, które zebrało niezłe gromy za tłumaczenie właśnie. Może Trylogię powinno się czytać, w odpowiednim (tj. bardzo młodym) wieku.Szkoda, że np. wątek Gandalfa nie był bardziej rozbudowany. Sprawy religii u Toliena mogą być dyskusyjne, czy dyskutowane, ale to co mnie razi (i uważam to za największą wadę) to właśnie jednozmianowość i pewne wypłowienie. Chociaż to jedyny (znany mi) przypadek, gdy fani autora zbojkotowali sprzedaż kieszonkowych wydań, bo ten nie dostał wynagrodzenia, sam pisarz miał umrzeć w biedzie, a przecież to on (obok działalności akademickiej, i pisarstwa) pracował nad wielkim słownikiem angielskim.
Feminizm u Ursul Le Guin wydaje się kuszący (dla mnie) przede wszystkim dla narracji, moim zdaniem, istnieje wiele feminizmów, nie chodzi o to, by się wszystkim, albo w ogóle zgadzać, tylko o to by mieć wybór, albo zobaczyć jak jedna kwestia wygląda z różnych punktów widzenia. Z tego co piszesz, z China Miéville też warto się zapoznać. Brakuje takiej rozmowy o literaturze, a zwłaszcza fantasy. Dlaczego piszę o fantasy, bo wydaje mi się, że zwłaszcza w tym gatunku ważna jest wiedza pogłębiona z kilku dziedzin, i proces synergii. A u Schulza podobała mi się pewna melodyjność języka, a życie prywatne miał też niejako ciekawe- jeśli można takich porównań użyć, stosunki (relacje) z kobietami. Niedawno ukazała się książka (o której wiesz) autorstwa Tuszyńskiej („Narzeczona Schulza”). Niestety, nie miałam sposobności, więc się nie wypowiem, ale malarstwo… okraszone „ciekawymi czasami”, w których żył…
Z tym wydaniem „Władcy…” to sprawa kontrowersyjna. Tam pieniądze w końcu się znalazły. Ale… Tolkien do tego wydania nie był wcale ani popularny, znaczy był w wąskim kręgu, ani, co ważniejsze, rozpoznawalny… To wydanie zapewniło mu właśnie rozpoznawalność pozaakademicką. Czyli rynek zbytu, brzydko mówiąc 😉
Bruno Schulz to inna bajka… Pięknie pisał…
Ciekawa sprawa, dzisiaj Adrian (Secrus) z Załogi TramwajNr4 napisał o nowym wydaniu http://www.tramwajnr4.pl/2016/03/z-zakurzonej-polki-sklepy-uliczki-ze-wspomnien.html a ja tam wspomniałem o Mieville’u 😉
Taka sobota widać 🙂
PS. Napisałam tak, bo w sumie odpowiedziałeś mi na wszystkie pytania, zanim zdążyłam je zadać.
Napisać taką sagę to jest COś! 🙂 Ciekawa jestem dalszych Twoich typów, no i norką autorską o Ziemiomorzu nie pogardzę.
No właśnie, przecież Ty byłaś na moim drugim blogu, znalazłem Twój komentarz pod wpisem o „Nigdziebądź” Gaimana 🙂
Moje typy? Cykl „Amber” Rogera Zelaznego. Banał rozpięty na archetypach, podlany sosem fantasy i science fiction? Może. Znakomity cykl, szczególnie pierwszy pięcioksiąg. Są tam fragmenty wielkiej piękności, zachwycające… Uniwersum przedziwne, ale bardzo fizyczne, wręcz dotykalne… No i życie, no i śmierć, ludzkie i nie-ludzkie przywary i zalety… Ale ja znowu nie-obiektywny jestem 😉
Jeżeli lubisz porządek historycznego spojrzenia, wielość bohaterów, bitwy magiczne i konwencjonalne, wielość ras, układanie puzzli, widok jak na nowe stanowisko archeologiczne (trochę kopiemy tu, trochę tam), intrygi w intrygach i masz dobrą pamięć (to i tak za mało, postaci jest tyle ile w archiwum średniej wielkości miasta 😉 )to „Malazańska Księga Poległych” Stevena Eriksona. Autor jest archeologiem i graczem RPG, co widać w książce (hmmm… dziesięć tomów po kilkaset stron w każdym). Zaleta – świadomie prowadzona i zakończona opowieść, co widać dopiero po skończeniu całego cyklu.
A kto napisał, że trzeba być obiektywnym? Ja? Pytałam o T w o j e typy,bo nie ma jak polecenie, już widzę, że zachęciłeś mnie do sięgnięcia po „Malazańską Księgę Poległych”, chociaż myślę, że warto też się przyjrzeć „Amber”.
Wiem, ze tam pieniądze zostały zwrócone, ale z tego co mi wiadomo, a nie upieram się, że „mam rację” to Tolkien był już wtedy rozpoznawalny i znany, przecież mieli do niego napisać fani, pewnie wiesz coś o tym więcej. Bruno Schulz to z pewnością inna bajka, „Sklepy” zrobiły na mnie wrażenie. Dzięki za polecenie innych lektur. Teraz wiem, że Ziemiomorze tylko w papierze, i że warto zacząć jeszcze raz. (Ciekawe swoją drogą, czy istnieje dobre feministyczne fantasy). Czy myślisz, że perspektywa feministyczna może sprzyjać tworzeniu wielowymiarowych postaci i uniwersum? Do tego Robert Żelazny, Erikson i Mirlville.
Zobacz tutaj, ja w tym temacie milczę:
http://pierogipruskie.blogspot.com/2015/03/czy-literatura-ma-pec-albo-o-tak-zwanej.html
http://www.gryzipior.pl/2015/10/czy-istnieje-kobieca-fantasy.html 😉
Hmm, ale interesuje mnie T w o j e zdanie. 🙂 Dzięki za linki i sznurki.
Melduję, że jestem po lekturze pierwszego tomu „Ziemiomorza”.
Pogadamy po całości. Napiszesz? Proszę 🙂
Napiszesz, napiszesz, :-)koniecznie po całości mam takie wrażenie, właśnie po naszej rozmowie, wspominałeś o tym, że pewne kwestie wybrzmiewają w ostatnich tomach. 🙂
Jeśli mi pozwolisz, to napiszę na swoim blogu wpis, bo już teraz widzę, że moje luźne refleksje (jestem w trzecim tomie z pięciu) się rozrastają…
Właśnie o to mi chodzi 🙂
Ok, to się zrozumieliśmy 🙂