Marta Kładź-Kocot – Noc kota, dzień sowy: Zamek Cieni
Genius Creations
19. Wiem, gdzie jesion stoi, Yggdrasill się zowie, Lśniącą wilgotnością pień jego zroszony; Z niego idzie rosa, co w dolinach spada, Koło Urd studni wciąż zielony stoi. 20. Stamtąd przybyły dziewy wszechwiedzące, Trzy, z owej sali, co pod drzewem stoi; Urd zwie się pierwsza, a druga Werdandi - rytowały w drzewie - Skuld na imię trzeciej, Postanawiały losy, zakreślały żywot, Ludzkim istotom stwarzały przeznaczenie. „Wieszczba Wölwy (Völuspá)” przekład Apolonia Załuska-Stromberg
Słowem najlepiej oddającym istotę, zarówno tego wpisu, mojego spojrzenia na debiutancką powieść Marty Kładź-Kocot, jak i tego, co się wokół mojego czytania pierwszej części „Nocy kota, dnia sowy” działo, jest „przeczucie”. To przeczucie kazało mi (niczym geas) zainteresować się tą powieścią. Do tego w dość nietypowy jak na mnie sposób, decyzję „czytam” podjąłem w czasie odsłuchiwania pewnej audycji radiowej (właściwie to podcastu zrobionego z tej audycji). Na usprawiedliwienie dodam, że zarówno prowadzący (Marek Żelkowski i Wiktor Żwikiewicz), jak i ich gość (czyli Autorka) mówili ciekawie. Wracając do przeczuć. Ciężko jest mówić o dziele nieukończonym, a takim jest nie powieść, a moje czytanie. Dlaczego więc już teraz o „Nocy kota, dniu sowy” piszę? Bo mam, mówiąc kolokwialnie, załatwioną co prawda dopiero połowę konkretyzacji świata przedstawionego, ale za to silne przeczucie odczytania (interpretacji).
Mówiąc już najzupełniej poważnie, ukazanie się debiutu (ściślej połowy debiutu) Marty Kładź-Kocot zbiegło się w czasie z pewnym moim kryzysem czytelniczym. Doszedłem mianowicie do wniosku, że dotarłem po kres moich zdolności czytelniczych, czyli nauczyłem się już czytać. To paskudne w swej naturze uczucie skazywało mnie na pasywne odczytywanie tego co już znam, bo przecież wszystko już było! To oczywiście było złudzenie, lektura „Nocy kota, dnia sowy” przekonała mnie, że mam jeszcze w kwestii czytania wiele do nauczenia się. Tu pozwolę sobie na delikatny ukłon w stronę Autorki za pośrednie wyciągnięcie mnie z kłopotów, rewanżując się dość głęboko posuniętą interpretacją jej dzieła.
Uprzedzając uwagi na temat zbyt często pojawiającego się zaimka „ja”, delikatnie zwracam uwagę, ze piszę z punktu widzenia czytelnika, subiektywnie i używanie śladem krytyków literackich (w tym niektórych blogerów i recenzentów) zwrotów bezosobowych, form typu „czytelnik przeczytał, czytelnik (cokolwiek) może” uważam za niewskazane i maskujące subiektywizm.
Zacytuję tu zdanie Rolanda Barthesa, dotyczące co prawda intertekstualności po stronie czytelnika, ale dobrze oddające moje nastawienie:
…„ja” nie jest podmiotem naiwnym, wcześniejszym od tekstu […]. Ten podmiot, który zbliża się do tekstu, jest już sam wielością innych tekstów, kodów nieskończonych lub, dokładniej, utraconych (takich, których źródło zostało zapomniane).
Zanim doczekamy się pełnego tekstu powieści pozwolę sobie na kilka zaledwie uwag. Zacznę od tego, że poza pierwszym rozdziałem, nie czytałem tekstu Marty Kładź-Kocot wprost. Nie udało mi się, pomimo trzykrotnego czytania. Co osobiście uważam za wielką zaletę. Pokazuje to bowiem, że powieść jest przeznaczona dla każdego czytelnika i wszelkie próby pozycjonowania jej na konkretną grupę odbiorców nie mają sensu. Czy trafi ona do każdego, a powinna, to jest zupełnie inne pytanie. Należy zrobić wszystko aby tak się stało!
Krótko po rozpoczęciu czytania odniosłem zadziwiające wrażenie. Przybycie Virbria do Castelburga, schematyczny podział miasta na dzielnice (targowisko, dzielnica portowa), czekanie na spotkanie z kimś, jakimś agentem …brakowało mi tylko, co zostało szybko uzupełnione, stwierdzenia „jest zadanie do wykonania”, a potem jeszcze „przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę”. Tak, déjà vu! Otóż w tym momencie powiedziałem sobie „to niemożliwe!”. Ziarno podejrzeń co do prawdziwej proweniencji tego utworu zostało zasiane. Nagromadzenie stereotypów zadawało kłam temu co zdążyłem się już dowiedzieć z ust samej autorki i to dwukrotnie. Nabrałem przekonania, ze Marta Kładź-Kocot prowadzi z nami, czytającymi, jakąś grę literacką. Ponieważ do takiej gry potrzeba dwóch osób, to od czytelnika zależy czy się dołączy. Ja zaryzykowałem i nie żałuję tego. Teraz mogę śmiało powiedzieć, to od Ciebie czytającej, czytającego, zależy jak potraktujesz ten utwór. Czytany wprost to klasyczne fantasy z drużyną i questem. Do tego wątek miłosny wzbogacający fabułę, miłość do miasta, intryga polityczno-magiczna. Dlaczego nie? Ja po wizycie w Bibliotece Emain Avallach odnalazłem swój, zupełnie odmienny, poziom czytania, a właściwie przeczucie odczytania i nie opuściłem go już do końca. Czy przeczytanie drugiej części powieści spowoduje zmianę w moim odczytaniu? Wątpię. Bo to co widać wprost, wymienione przeze mnie wyżej, to jednocześnie pewna część większej sekwencji zdarzeń, nie byle jakiej sekwencji. Tu pozwolę sobie na parafrazę zdania z pewnego artykułu naukowego: „Taka [Ta] sekwencja wydarzeń stanowi archetypowy temat romansu powiązany z motywem quest — poszukiwania”. Kogo parafrazowałem? Powiedzmy, że artykuł i powieść mają tę samą Autorkę. Czy to jest wskazanie drogi do pewnego typu odczytań? Tak! Ja poszedłem tą drogą, i powiem tyle, że ta opowieść będąc na pewnych poziomach stereotypową, na innych staje się archetypową (udającą stereotyp). Śmiałe stwierdzenie? Znowu oddajmy głos samej Autorce.
Ale jeśli zgłębisz opowieść do samego dna, zaczynasz rozumieć, gdzie tkwią jej korzenie, co ją napędza i jakie są jej związki z innymi opowieściami. Widzisz ją na wskroś.
Spójrzmy więc, na razie pobieżnie, czym gra Marta Kładź-Kocot.
Świat
Tu nie ma wątpliwości. Witajcie w Wieloświecie. Niestety jego struktura jest na razie przed nami zakryta.
Pojęcie wieloświata jest oczywiście archetypem. Najbliższym mi obrazem archetypowym wieloświata jest świat z „Kronik Amberu” Rogera Zelaznego, o zwodniczo prostej strukturze, co nie znaczy, ze jest tak naprawdę. Kreacja Zelaznego zawiera świat, czy też stan, pierwotny. Tu aż prosi się o zbadanie powiązań mitopoetyki świata pierwotnego z mitopoetyką światów wtórnych. Otóż powinna ona pełnić rolę rezerwuaru „pierwotnych archetypów”, których obrazami archetypowymi są archetypy światów wtórnych.
Struktury wykreowanego przez siebie Wieloświata Marta Kładź-Kocot nie ujawniła jeszcze explicite. Powiązania między poszczególnymi światami tego Wieloświata są za to widoczne w wątku Biblioteki. Czyż Mitria nie czyta „Wieszczby Wölwy”? Przy założeniu, które moim zdaniem możemy śmiało przyjąć, że znany nam świat jest częścią tego Wieloświata.
Tu nasuwa się jeszcze jedna interpretacja, wcale zasadna. Mamy do czynienia z Biblioteką Świata i tak naprawdę czytamy w niej tę i inne opowieści. Ale to koncepcja do analizy na inną okazję. Wrócę do niej trochę później.
Miasto
Tu mnożą się pytania. Związki Castelburga z Florencją są widoczne na pierwszy rzut oka. Mało tego, opierając się na informacjach historycznych zawartych w powieści i patrząc na niektóre wspomniane osoby, jak Piero Soderini, Niccolò Machiavelli (w powieści z zamienionymi imieniem i nazwiskiem) czy Książę (jako symbol) jesteśmy w stanie ustalić datę roczną (w naszym świecie) wydarzeń tam opisanych. Tylko ta dzielnica portowa i brak Ponte Vecchio… Tu nasuwa się podejrzenie, że zarówno Castelburg, jak i Florencja są archetypowymi obrazami jakiegoś pierwotnego Miasta W Tym Miejscu Świata.
Przy okazji stąd tytuł wpisu!
Kochankowie i miłość
Szczerze? To pierwsze co rzuciło mi się w oczy. Zaczyna się jak odtworzenie mitu o Tristanie i Izoldzie, zresztą jest to jawnie wspomniane w tekście, a ewoluuje w stronę innego mitu o kochankach rozdzielonych, z mocno zaakcentowanym motywem geas i klątwy. Myślę o micie (mitach) orfickim. Z jednym zastrzeżeniem, mit orficki jest przedstawiony à rebours, i to podwójnie. Po pierwsze to kobieta szuka (ratuje), po drugie nie wiadomo czy poszukiwany jest w podziemnych światach, czy wręcz przeciwnie.
Gra wyobraźni
Dokąd doszedłem w swoich rozważaniach? Do tego co mniej lub bardziej jawnie pojawia się w tekście powieści, do dynamicznego systemu symboli (figur mitycznych), archetypów, obrazów i schematów. Innymi słowy doszedłem do mitu. W tym przypadku mitu literackiego. Czy Marta Kładź-Kocot gra z czytelnikami mitem? Tak!
Czy jest to mitotwórstwo? To pytanie w zasadzie powinno się zadać każdemu czytelnikowi z osobna. Dlaczego? Bo odbiór utworu literackiego na tym poziomie zależy mocno od kompetencji czytelnika. Nie każdy pozwoli sobie na takie odczytanie (interpretację), nie każdego, nie oszukujmy się, na to stać. Tu potrzebny jest pewien typ myślenia i pewien typ wyobraźni. Obojętnie jak tę wyobraźnię nazwiemy, czy powiemy na przykład, że jest ona mito-poïetyczna (arystotelesowe poïetos to wytwarzanie), to powinna ona pojawić się i u autora, i u czytelnika!
Jednego za to możemy być pewni, że w „Nocy kota, dniu sowy” można znaleźć wiele archetypowych obrazów, możemy znaleźć archetypową narrację (narracje?). Tyle, że na przykład mit bohaterski został mocno zmieniony, dostosowany do współczesnego widzenia świata. To zrozumiałe! Literatura popkulturowa operuje już swoją mitologią, gdzie archetypowe obrazy (ale nie archetypy) odwołują się do współczesnego odbiorcy, nawet jeśli ten odbiorca nie bardzo jest w stanie skojarzyć, że źródła tych obrazów tkwią głęboko i w przeszłości i w wyobraźni!
Przykładem tej swoistej ewolucji pojęć archetypowych jest pojawiająca się w tekście postać pewnego znanego mitycznego bohatera. Otóż pełni on w powieści także rolę (jest archetypowym obrazem) pierwszego literackiego bohatera, z którym czuje się związany czytelnik. Każdy ma takiego bohatera, do którego wraca po latach z miłością, bądź refleksją. Mitria też, to w końcu jej bohater! Czy jest to popkulturowy archetyp? Moim zdaniem tak. Zwracam uwagę na pewien szczegół, więź z takim bohaterem pojawia się pod wpływem osobistej lektury. To szczególny poziom bliskości, bardzo subiektywny i osobisty. Dlaczego popkulturowy? Archetyp ten mógł ujawnić się dopiero w czasach gdy czytanie stało się powszechne.
Symbole i znaki
Pozostaje jeszcze pytanie o występujące w tekście symbole i znaki. Na przykład kota i sowę. Moja odpowiedź jest prosta. Nie wiem i nie jestem pewien czy chcę wiedzieć. Kot jaki jest każdy widzi, do tego jak mawiał pewien osobnik: KOTY […] KOTY SĄ MIŁE. Sowa to jeszcze większe zamieszanie wprowadza. Z jednej strony znam pewną czarodziejkę, która nosiła medalion z wizerunkiem sowy, do tego zmieniała się w sowę. Z drugiej strony, gdyby to była pójdźka to kierunek odniesień byłby oczywisty, ale Autorka mówi o płomykówce. Poczekajmy zatem na domknięcie mitu kreowanego przez Martę Kładź-Kocot. Okazać się może, że są to nowe symbole i nowe znaki.
Nie wspomniałem o tych trzech sympatycznych paniach, Prządkach, przypominających Norny i Mojry? Wspomniałem, zupełnie na początku. Mamy tu znowu do czynienia z pewną trawestacją mitu, bo z jednej strony robią na niskim poziomie zupełnie co innego niż Norny czy Mojry, które odpowiadały za los poszczególnych ludzi, ale jest jeszcze poziom wyższy. Na tym wyższym poziomie Norny (Mojry, Parki) a także hinduistyczne tridevi (przez analogię do swoich męskich odpowiedników-mężów trimurti) należą do triad bogiń odpowiadających za początek, trwanie i koniec światów. Trwanie nie wyklucza zmian!
Jeżeli czegoś mi brakuje to pani Morrigan (i jej trzech postaci) z krukiem (wroną), ale przecież ani wojny, ani magii, ani podziemi, ani zniszczeń w tym świecie nie brakuje…
Jeżeli, a jest to wielce prawdopodobne, moje odczytanie (czy jak ktoś woli przeczucie interpretacji) kogoś nie przekonuje to mam zupełnie inny powód, dla którego powinniśmy czytać i doceniać „Noc kota, dzień sowy” Marty Kładź-Kocot. Powieść ta mieści się spokojnie na pewnej wybranej półce Biblioteki Świata, gdzie stoją „Mistrz Zagadek” Patricii A. McKillip i „Świat pięciorga bogów” Lois McMaster Bujold.
Na usystematyzowaną opinię, wątpię, żebym zmienił zdanie, jeśli już to w kwestii konkretyzacji świata, przyjdzie mi poczekać do ukazania się drugiej części. Jak wszyscy czekam na zamknięcie wątków.
Teraz jeszcze słów kilka o mojej zakończonej nauce czytania. To stwierdzenie było pewnym uproszczeniem z mojej strony. Dotychczas przyznawałem się do dzielenia z autorami przeczytanych książek. To podejście, o wyraźnie celującym w intertekstualność charakterze, niesie za sobą wiele wad. Intertekstualność bowiem jest pojęciem węższym, odwołania intertekstualne muszą być celowe, a czytelnik może, lecz nie musi rozpoznać tej celowości. Częściej pojawiają się po prostu reminiscencje, i to zarówno po stronie autora, jak i po stronie czytelnika (być może osobno). Pierwszy raz przyznałem się do dzielenia (a przynajmniej domniemania dzielenia) wyobraźni. Bardzo ważny czynnik! Tak mam świadomość, że takie podejście wyjaśnia moje współuczestnictwo (bycie wewnątrz) w utworach Agnieszki Hałas (moja wyobraźnia ma mroczny charakter), jak i rolę zaangażowanego obserwatora rodzenia się mitu w powieści Marty Kładź-Kocot! Mit jest pochodną wyobraźni!
Gdyby ktoś pytał, jeżeli tak twierdzisz, to czemu nie wspominasz o micie w związku z „Teatrem Węży”. Bo będąc wewnątrz trudniej to rozpoznać? Poza tym tam jest narracja powiązana z mitem bohaterskim. Można znaleźć wszystkie niezbędne etapy. Trzeba tylko spojrzeć do „Muzyki dla szczurów”, gdzie mamy, zupełnie na początku, do czynienia ze swoistą apoteozą Krzyczącego w Ciemności.
Czyli dzięki „Nocy kota, dniu sowy” nauczyłem się czegoś nowego ze sztuki czytania, a co najmniej zdobyłem się na przyznanie się, przed samym sobą też, że ten nowy etap osiągnąłem – przeczucia miałem już dawno…
Zdanie kluczowe dla mnie i już po nim czułem się przekonany; „Zacznę od tego, że poza pierwszym rozdziałem, nie czytałem tekstu Marty Kładź-Kocot wprost.” Muszę w końcu chwycić za Geniuszy. Nie dość, że są z Bydgoszczy, to jeszcze zupełnie nic od nich nie czytałem, a ostatnio wydają coraz więcej ciekawych pozycji.
Co niekoniecznie dla wszystkich będzie stanowić zaletę 😀
Patrząc inaczej, powieść jest na tyle wielopoziomowa, że jak ktoś chce czytać nostalgicznie, jako „klasyczne prawdziwe fantasy”, czego nam ewidentnie teraz brakuje, to może. Mam nadzieję, że wielu osób pójdzie w tym kierunku.
Ja czytałem „…jako wielopiętrową opowieść o tworzeniu opowieści, budowaniu z różnych intertekstów, ukrywanych pod płynną fabułą.”. To jest z komentarza samej Autorki do mojego wpisu. Prawdę mówiąc jak to przeczytałem zrobiło mi się jakoś dziwnie, bo nie miałem, co prawda, już przy pierwszym czytaniu, wątpliwości co do samej interpretacji, to jednak nie mogłem przewidzieć jak blisko jestem zamiarów Autorki.
W każdym razie jak tylko wszedłem do Biblioteki to miałem wrażenie że jestem w kilku miejscach jednocześnie od Borgesa, przez Eco do Pratchetta 🙂 Dalej już się „czytało samo” 🙂
Jeszcze jedno na koniec. Znasz mój gust. Agnieszka Hałas pisze po stronie mroku i jest tam niekwestionowaną Królową. Marta Kładź-Kocot pisze po stronie światła/delikatnego półmroku i mam nadzieję, że powalczy o panowanie 😉 W każdym razie tego jej życzę.
Pingback: Marta Kładź-Kocot – Noc kota, dzień sowy – Szkice Kruczym Piórem